75 lat temu rozległy się pierwsze wybuchy II wojny światowej.
1 września 1939 r. byli dziećmi. Pochodzili ze związanych z armią rodzin i szybko przekonali się, czym jest wojna. Zofia Grodecka, Mieczysław Pieńkowski, Aleksandra Styperek, Ludwik Misiek i Wojciech Bociański wspominają w rozmowie z PAP początek II wojny światowej.
Urodzona we Lwowie Zofia Grodecka w dniu wybuchu wojny miała 12 lat. Agresja hitlerowskich Niemiec na Polskę zastała jej rodzinę w Warszawie.
„Mieszkaliśmy na Żoliborzu. Mój ojciec prof. Stefan Vrtel-Wierczyński był dyrektorem Biblioteki Narodowej. Do pracy musiał jeździć codziennie przez wiadukt przy Dworcu Gdańskim. Niemcy bombardowali okolice dworca od początku wojny. Tata zdecydował, że przenosimy się do ciotek na ul. Żurawią” – opowiada w rozmowie z PAP Grodecka.
Rodzina zamieszkała w dużej, 5-piętrowej kamienicy. „W ten wielki budynek uderzyła bomba. Przeleciała przez wszystkie piętra i zatrzymała się w piwnicy. Cud, bo nie wybuchła, ale i tak zginęło prawie 40 osób” – wspomina.
Z pierwszych dni wojny Zofia Grodecka zapamiętała nie tylko strach, ale i dziecięcą ciekawość oraz podziw dla żołnierzy. „Zachwycałam się nimi. Z góry leciały bomby. Wielkie kamienice rozbijały w proch, a oni stali niewzruszeni. Trzymali konie za pyski. Wbrew woli matki wymykałam się z domu i nosiłam im wodę”.
Zofia Grodecka brała udział w powstaniu warszawskim. Jej pradziadkiem był Dionizy Czechowski, jeden z dowódców powstania styczniowego.
Mieczysław Pieńkowski we wrześniu ‘39 miał 15 lat. Jego ojciec był legionistą Piłsudskiego i wojskowym. W 1939 r. pracował w Poznaniu w wydziale ds. niemieckiej mniejszości narodowej.
„Ojciec wiedział co się szykuje. Wysłał nas do dziadków w Bieszczady. Początek wojny spędziliśmy w Sanoku. Z tego okresu zapamiętałem wycofujące się wojska polskie. Widziałem żołnierzy wychodzących z koszar. Pamiętam, że przedostawali się dalej na Węgry” – wspomina.
Pieńkowski podczas wojny działał w AK i pracował jako łącznik. „Człowiek był młody, nie zdawał sobie sprawy, co by było, gdyby Niemcy nas złapali i wzięli na przesłuchania” – przyznaje.
Aleksandra Styperek miała zaledwie 5 lat, ale początek wojny zapadł jej głęboko w pamięci. Sześcioosobowa rodzina Rusinów mieszkała w Krośnie. Ojciec małej Oli był wojskowym i pracował na lotnisku oddalonym o ok. 1,5 km od domu.
„Pierwszego września nad ranem obudził nas ryk syren i nalot bombowy. Ojciec wybiegł z domu. Wrócił około południa. Pamiętam, że przestraszyliśmy się jego widoku – był w pełnym umundurowaniu, z maską gazową przy boku" – opowiada.
Edward Rusin zapowiedział, że wieczorem wróci na chwilę do domu. Dzieci, w obawie przed kolejnymi nalotami, spędziły cały dzień w piwnicy. Kiedy wieczorem pod dom zajechał wojskowy gazik, wybiegły na spotkanie. „Z samochodu wyszli dwaj wojskowi, koledzy taty. Mama krzyknęła +Mąż nie żyje!+. Jeden przytaknął, drugi próbował ją pocieszyć, że jest tylko ciężko ranny, ale wszystko było już jasne” – wspomina.
Rodzinę ewakuowano na wschód. Po wkroczeniu sowietów do Polski, wdowa z czwórką małych dzieci rozpoczęła długą wędrówkę przez Polskę.
Ludwik Misiek i Wojciech Bociański pierwsze godziny wojny spędzili w Pleszewie, wówczas niespełna 10 tys. miasteczku w Wielkopolsce.
Ojciec Ludwika Miśka był sierżantem w 70. Pułku Piechoty z Pleszewa. Po informacjach o wybuchu wojny podjęto decyzję o ewakuacji żołnierskich rodzin. Dowództwo i kolej przygotowały specjalny pociąg ewakuacyjny, którym 280 osób miało trafić do Komarna pod Lwowem.
„W Komarnie mieliśmy być drugiego, a dotarliśmy tydzień później. Cały czas byliśmy narażeni na bombardowania. Szczęśliwie, udawało się ich uniknąć. Kilka razy uciekaliśmy w pole. Samoloty atakowały, ale bomby nie trafiały w pociąg” – opowiada Misiek.
Gdy transport dojechał na miejsce, pojawiło się sześć niemieckich bombowców He-111. „Zmasakrowały nasz transport. 116 osób zginęło. Kobiety i dzieci. To było straszne. Zrzucili bomby i strzelali z broni pokładowej do uciekających w kukurydzę dzieci, do wózków” – wspomina.
13-latek w sierpniu przeszedł kurs obrony powietrznej i wiedział jak się zachować podczas ataku. „Krzyczałem do ludzi, że mają się kłaść. Kobiety były trochę niezadowolone, że rozkazuje im nastolatek. Odłamek odciął jednej z pań rękę powyżej łokcia. Opatrzyłem ją” – relacjonuje Misiek.
Inaczej potoczyły się losy Wojciecha Bociańskiego, bratanka Ludwika Bociańskiego, który w czasach II RP był wojewodą wileńskim i poznańskim, a we wrześniu 1939 r. został naczelnym kwatermistrzem rządu.
„Gdy ojciec dowiedział się o wybuchu wojny, to zaczęliśmy się pakować i uciekać konno na wschód” – opowiada Bociański, który w 1939 r. miał 12-lat. Rodzina podjęła decyzję o wyjeździe, gdyż miała zatargi z miejscowym obszarnikiem, Niemcem – obawiali się zemsty za dawne spory.
„W Kłodawie wojsko odebrało nam konie, bo miały ciągnąć armaty. Było tam więcej uchodźców z naszego miasta i stryj podstawił dla nas autobus”. Tak rozpoczęła się tułaczka przez kraj. „W Białej-Podlaskiej widzieliśmy, jak nasi niszczą samoloty, bo nie było do nich paliwa – to był bardzo smutny obrazek” – wspomina Bociański.
Zarówno Misiek, jak i Bociański wrócili do Wielkopolski, gdzie do końca wojny działali w AK.