Sama nie wiem. To dobra i wspaniała, a za chwilę… Chyba jestem do niczego…
Nazywam się Barbara Kroszczyńska. Mam dwanaście lat i chodzę do szóstej klasy szkoły podstawowej w Turku. Jestem wysoka, a moje kształty – delikatnie mówiąc – są zaokrąglone. Ale mam ładne włosy, zielono-szare oczy w żółte plamki, ładnie wykrojone usta i…niezbyt udany nos. Lubię ubierać się w obszerne bluzki i takie spódnice, dresy i powyciągane bluzy.
W szkole najbardziej podobają mi się: historia i język polski, ponieważ prawie w ogóle nie muszę się ich uczyć, a mam dobre wyniki. Za to serdecznie nienawidzę tej podłej, ohydnej geografii. (…)
Moim hobby jest czytanie książek, głównie Lucy Maud Montgomery. Poza tym lubię oglądać filmy karate, science-fiction i te, których akcja rozgrywa się w starożytności. Do moich obowiązków należy sprzątanie pokoi, karmienie kota i psa oraz podlewanie ogródka. Najbardziej lubię te dwa ostatnie. (…)
Często kłócę się z bratem, a ponieważ złośliwości mi nie brakuje, czasem zranię go boleśnie i nie tylko jego. Staram się jednak nie kpić z tego, co kogoś boli najbardziej.
Nie mam kompleksów ani z powodu wyglądu, ani charakteru. (…).
Do rodziców na ogół odnoszę się z szacunkiem, choć czasem coś odburknę niegrzecznie, ale kocham ich – i tylko to naprawdę się liczy (…)
VI klasa, 1992 r.
CZĘŚĆ I
3 kwietnia 1991, środa
Dzisiaj od rana wszystko wydawało się głupie, smutne i złe. Prawie nic mi się nie udawało dobrze zrobić. Późno się obudziłam, gdzieś przepadły moje getry, potem je odnalazłam, ale złamałam klamrę za dwadzieścia pięć tysięcy złotych (dzisiaj to 2,50 zł – przyp. red.)
W szkole wszystkim podobał się mój „medalion”, prawie wszyscy go otwierali, by zobaczyć, co jest w środku. Na lekcjach poszło mi nawet dobrze, ale to bez znaczenia. Zapomniałam napisać, że kupiłam sobie nową klamrę za dwadzieścia tysięcy (2 zł), choć muszę przyznać, że jest ładniejsza od starej. Niestety, jest taka sama jak klamra Agaty. Poza tym kupiłam jeszcze frotkę i gumkę. W szkole zginęła mi Matka Boska z medalionu. Martwi mnie to.
Po powrocie do domu zepsuła mi się nowa klamra. Odleciało od niej szklane oczko. Chcąc ją naprawić, przecięłam nitkę, bo sądziłam, że jest niepotrzebna. Wskutek tego z kokardy zrobił się prostokąt. Na szczęście udało mi się spiąć go i znowu jest znośnie. Powiedziałabym: nawet ładnie. Podoba mi się. Oprócz tego udało mi się wyciąć podobiznę Matki Boskiej z obrazka. Tym razem wycięłam ją trochę większą, więc choć trzęsłabym otwartym medalionem, nie wypadnie.
Zginął mi brudnopis, w którym miałam odnotowane najważniejsze wiadomości geograficzne. Jutro mam z tego sprawdzian. Nie jest dobrze, a nawet zupełnie źle. Gdzie to przeklęte papierzysko może być?! Nie znalazłam go. Dzięki temu do 23.55 siedziałam nad geografią. Boję się jutrzejszej muzyki. Chyba będziemy grać na dzwonkach. Nie lubię muzyki.
9 kwietnia 1991, poniedziałek
Dzisiejszy dzień zapowiadał się całkiem dobrze. Dzięki temu zrozumiałam, że nie należy oceniać rzeczy na początku. Mama obudziła mnie dość wcześnie, co wprawiło mnie w dobry humor. Później przymierzałam stroje na lato. Tylko w jednej spódnicy nie wyglądałam dobrze. Sprzątnęłam ubrania, uczesałam się i zaczęłam się uczyć.
Dopiero w szkole zaczęły się problemy. Bowikowska kazała mi iść po dziennik. Robię to co tydzień. Drzwi do pokoju nauczycielskiego były otwarte. Powiedziałam: „dzień dobry” i sięgnęłam po dziennik. Bartczakowej nie spodobało się to. Powiedziała, że do pokoju nie wchodzi się bez pukania, że dzieci w ogóle nie powinny tam wchodzić i kazała mi wyjść. Bartczakowa poczytała to za dąsy i powiedziała dyrektorce, że się na nią obraziłam. Zaprzeczyłam. Weszłam jeszcze raz, zapukałam i przesłodzonym głosem poprosiłam o dziennik. Podała mi go. Przeprosiłam i wyszłam. Może to głupie, że ciągle o tym myślę, ale ona użyła takich słów. W zbagatelizowaniu mego postępku pomogła mi dopiero książka Mieczysława Malińskiego, a mianowicie moment, gdy Brygida opowiada, że jest szczęśliwa z powodu rodziców, którzy zawsze byli w domu, gdy ona wracała ze szkoły. Pytali ją, jak jej się powiodło.
Jeżeli to było taką bagatelką, to dlaczego ja mam się przejmować swoją sytuacją? Teraz wydaje mi się to rzeczywiście błahostką, ale z drugiej strony Bartczakowa uczy mnie geografii. Boję się, że będzie o tym pamiętała. Nie chcę, by pamiętała. Nie chcę! Geografię mam trzy razy w tygodniu. Poza tym znowu poczułam to miłe ciepełko w duszy.
15 kwietnia 1991, poniedziałek
Dzisiaj w nocy nie spałam do pierwszej. A to dlatego, że najpierw czytałam Rillę ze Złotego Brzegu, potem Anię z Zielonego Wzgórza. A kiedy zgasiłam już światło i zamknęłam oczy, myślałam o bliskich mi osobach.
Na pierwszy plan wysunęłam jak zwykle mojego chrzestnego – ks. Zbigniewa. Uważam go za najwspanialszego człowieka. Kocham go najbardziej z naszej rodziny. Może jestem idiotką, ale sądzę, że jest od nich wszystkich mądrzejszy, lepszy, i… bardziej wymagający. Owszem, potrafi i lubi żartować, często się śmieje, ale na katechezie – jak słyszałam – jest bardzo surowy. Chciałabym, żeby mnie uczył, bo lubię takich nauczycieli jak On, a to dlatego że mogę im pokazać na co mnie stać i otrzymanie piątki sprawia mi ogromną satysfakcję.
Myślę, ze gdyby Zbyszek mnie uczył, mobilizowałoby mnie to do pracy. Poza tym szanuję Go najbardziej ze wszystkich ludzi, jakich znam. Jest moim największym autorytetem. To dziwne, że te wszystkie uczucia narodziły się we mnie stosunkowo niedawno. Sądzę, że miałam szczęście, skoro ten wspaniały człowiek moim chrzestnym. Chyba nie zasługuję na taki zaszczyt.
Drugą osobą była pani Małgorzata Mądra. Moja była nauczycielka polskiego. Jako człowiek i pedagog jest wspaniała. Tak bardzo za nią tęsknię, nawet płakałam z tego powodu. Teraz język polski wykładany przez inną panią stał się głupim, ohydnym przedmiotem. Ta wariatka katastrofalnie tłumaczy. Bardzo bym chciała, żeby pani Mądra uczyła mnie znowu. W moich oczach jest drugim, zaraz po Zbyszku, najważniejszym człowiekiem. Nauczycielem także. Jest też moim skrytym przyjacielem. Kiedyś, w czwartej klasie zatrzymała mnie po lekcjach. Myślałam, że wygłosi pogadankę o mojej ortografii. Ale tak się nie stało. Z niewysłowioną słodyczą w głosie spytała, dlaczego jestem ostatnio taka przygaszona. Powiedziałam prawdę: o tym, że Iza była bardzo rozczarowana, gdy po miesiącu nieobecności z powodu ospy wróciłam do szkoły. Pani Mądra pocieszyła mnie, poradziła, żebym nie zwracała uwagi na to, jak mnie traktują moi pozorni przyjaciele i podchodziła do nich z dystansem i humorem. Powiedziała mi też, że ona jest moim przyjacielem. Największym.
Teraz opiszę osobę wcale niebliską memu sercu. To nowa nauczycielka języka polskiego. Jest okropna! Wyrzucili ją z liceum, ponieważ źle wykładała. Moim zdaniem dobrze zrobili, tylko dlaczego ona przylazła do podstawówki. Wiersze czyta okropnie. Mniej więcej tak samo jak Ulka. Notatki, jakie to babsko pisze pod wypracowaniem, są bezduszne i ohydne. Kiedy tłumaczy gramatykę (nawet do tego się nie nadaje) używa tak skomplikowanych terminów, że trzeba by mieć słownik w pogotowiu. I ceni pozory bardziej od prawdy. Zaobserwowałam to na podstawie tego, że Tomek nie miał zeszytu i powiedział prawdę – że nie miał ochoty iść do sklepu, na co ona odpowiedziała, żeby tego głośno nie mówił. Nie wiem, dlaczego. Przecież powiedział prawdę. Ona zapewne wolała wspaniałe pozory. Brzydzę się pozorami. Dlatego w ogóle jej nie szanuję i wszystkich, którzy udają. Wstrętem napawają mnie koleżanki, które mówią mi, że jestem fajna, a potem obmawiają mnie – tak jak Magda. Jest jednak niemądra i nie może wyrządzić wiele złego. Ale Ania, która uważa się za moją największą przyjaciółkę, okazała się tylko daleką koleżanką. Kiedy oferuję jej coś lepszego niż Justyna, zostaje ze mną. Gdy jednak Justyna ma coś atrakcyjniejszego w zanadrzu, idzie do niej. Czuję się wtedy upokorzona i teraz mam już tego dość. Postanowiłam ochłodzić stosunki z Anią, lecz ona potrafi być tą dobrą rozmówczynią i jest szalenie miła, kiedy ma na to humor. Jest jedną z niewielu osób, z którymi można rozmawiać, a nie mówić. Jednak nie lubię być na drugim planie i ochładzane znajomości jest w toku.
Jedyną dziewczyną w klasie, z którą mogę utrzymywać w miarę ciepłe kontakty jest Ula. Ubiera się i czesze dość niedbale i dziwacznie, i lekcje traktuje bardzo lekko. To mi się w niej nie podoba. A teraz określę te trzy powyżej omawiane panny naprawdę w kilku słowach. Oczywiście ustawię je w kolejności alfabetycznej imion:
Ania – ma zbyt dużo przyjaciół i przestała ich cenić.
Magda – głupi bufon.
Ula – nie jest taka głupia, na jaką wygląda.
16 kwietnia 1991,wtorek
Dzisiaj byłam u lekarza. Okazało się, że mam grypę i muszę leżeć w łóżku. „To niedobrze” – pomyślałam. Zmartwiłam się też głównie z powodu wesela Ewy. W każdym razie sprawdzian z rosyjskiego mam z głowy. Poza tym nie będzie mnie na dwóch lekcjach geografii, z czego niezmiernie się cieszę. Martwi mnie tylko, że nie będę mogła uczestniczyć w lekcjach religii i historii.
Oczekiwałam, że dziadziuś, kiedy ujrzy, iż nie poszłam do szkoły, będzie strasznie biadolił. Ku mojemu „zadowolonemu zdziwieniu” (o ile coś takiego istnieje), myliłam się. Niestety Ulka nie przyszła dziś do mnie, choć bardzo tego pragnęłam. A Domel (Andrzej) szalenie cieszył się, że choruję. Mówił, że to z powodu tego, że go wczoraj przezywałam. Gdy włączyłam telewizor, wyzywał mnie i patrzył na mnie groźnym wzrokiem. Miałam już dość wyzwisk, upokorzeń i robienia mi wszystkiego na przekór. Zapowiedziałam, że przez trzy dni nie odezwę się do niego. Bardzo to go ucieszyło. A ja po prostu zaczęłam płakać. Było mi bardzo smutno i pragnęłam, by pani Mądra była ze mną. Ona potrafiłaby mnie odpowiednio pocieszyć i ocenić moje postępowanie, wcale nie bardzo pozytywnie.
Teraz nareszcie mam czas na rozkoszowanie się książkami Lucy Maud Montgomery. Po prostu zaczytuję się w nich. Rozmyślałam też trochę. Wpadło mi do głowy, że Andrzej może wyrosnąć na jakiegoś sadystę, gdyż już teraz ma na niego zadatki. Bardzo boję się tego i nie chcę, aby tak się stało. Zastanawiałam się też nad ślubem Ewy – podobno ma go udzielać ks. Zbyszek. Chciałabym, aby tak się stało, ale nie ze względu na Ewę, tylko na moją egoistyczną osobę. Pragnę tego, bo chcę zobaczyć, jak mój niezrównany Chrzestny udziela ślubu. Pomyślałam też, iż mogłabym poświęcić trochę więcej czasu na modlitwę za Niego i Panią Mądrą.
17 kwietnia 1991, środa
Dzisiaj obudziłam się w nocy. Śnił mi się jakiś dawny sen. Jakaś przestroga, ale nie dla mnie, lecz dla Domela. Niestety, nie pamiętam jej treści.
Przymierzałam moją nową spódnicę na wesele. Mama uważa, że jest wspaniała. Owszem, ładnie w niej wyglądam, lecz wydaje mi się brzydka. Jest uszyta z błyszczącego materiału, który przypomina mi leśny mech umieszczony na cieniutkim materiale. Rzeczywiście, jest leciutka i dobrze się w niej czuję. Wydaje mi się, że w tańcu wyda się ładniejsza. Spróbowałam trochę poruszać się w niej i rzeczywiście dość dużo zyskała na wartości. Chyba nie powinnam aż tak dużo słów poświęcać jednej, nieistotnej spódnicy. Czuję się teraz okropnie próżna.
Rodzice i babcia pojechali na Wolę, alby pomóc Ewie w przygotowaniu posiłków weselnych, a ja jestem sama z dziadkiem, który jest chwilowo nieobecny z powodu wyjazdu do domu. Uczynił to, gdyż nie pamiętał, czy zamknął drzwi.
Chciałabym, żeby Ulka wreszcie przyszła. Wprost nie mogę się doczekać tych wszystkich nowinek szkolnych.
Dzisiaj obserwowałam kwitnącą czereśnię i brzoskwinię. To cudowne. Brzoskwinia ma prześliczne różowe kwiaty, czereśnia jest natomiast biało-zielona. Maleńkie białe pączki na tle młodziutkich zielonych liści wyglądają wprost przecudownie. Zupełnie jak gwiazdki na zielonym niebie. Kiedy na to patrzę, czuję szczęście. Uwielbiam kwitnące drzewa. Czerpie z nich nowe siły witalne i bardzo lubię to słowo.
Około 11.00 odwiedziła mnie Ulka. Dowiedziałam się, że sprawdzian z rosyjskiego był trudny. Bardzo tęsknię za rodzicami. Nie wiem, jak wytrzymam z dziadkiem jeszcze przez dwa dni. Zamęcza mnie przypuszczeniami: że mam za mało witamin, co powoduje moje krosty na czole oraz że „bez wątpienia” nabawiłam się zapalenia płuc. Dziadek jest szalenie niehigieniczny i wolałabym, aby poszedł do domu. Wiem doskonale, iż nie powinnam tak mówić , ale… Wiem, że dziadek poświęca się i kocha nas. I ja też na swój sposób kocham go, ale nienawidzę brudu, który dziadkowi nie przeszkadza. A ponieważ jestem chora, nie mogę zadbać o porządek. Jednak dziadziuś jest już stary i nie sądzę, bym mogła być długo zła na niego.
Dowiedziałam się dzisiaj, że Zbyszek będzie na pewno dawał ślub Ewie. Ach, jakże mnie to cieszy.
Jest już 19.30, a mamy jeszcze nie ma. Nie przypuszczałam, że będę aż tak tęskniła. Smutno mi i nudzę się jak dziki bawół. Andrzej wspominał, że ukazała się Ania na uniwersytecie, ale nie chce mi jej kupić. Potem przecież oddałabym mu pieniądze, ale on chce z góry. I chyba ma rację, bo wszystkie moje pieniądze pożyczyłam Kai Bajet. Poprosiłam więc Ulkę, aby odebrała je od niej i przyniosła mi je. Zgodziła się. Chyba już zbyt wiele napisałam, ale to jedyna rzecz, jaką mam ochotę teraz robić. Dalej prawdopodobnie będą same bzdury.
Nie mogę się doczekać soboty. Jestem taka podniecona. Boję się, że Opatrzność nie pozwoli mi pójść na weselę Ewy i zobaczyć, jak Zbyszek daje ślub.
Wyobrażam sobie minę Magdy, gdy zobaczy moją nową spinkę. Będzie na pewno zazdrościć, ale powie: „nic szczególnego”. Pominę to milczeniem. Mimo że jest kuzynką, nie lubię jej. Jest fałszywa. W ogóle nie cierpię osób, które robią „słodkie oczy”, a w rzeczywistości… Ja nigdy tak nie postępuję. Daję się ludziom poznać taka, jak jestem. Ludzie fałszywi, nigdy nie będą się cieszyć moim szacunkiem i nigdy w najmniejszym nawet stopniu nie liczę się z ich zdaniem.
19 kwietnia 1991
Wczoraj przekonałam się, że bardzo kocham mamę. Tak bardzo za nią tęskniłam. Brakowało mi jej uśmiechu, pieszczot i… zapachu. Było mi okropnie smutno. Czułam się maleńkim stworzeniem opanowanym przez tęsknotę i rozpacz. Tak bezbronnym wobec potęgi okropnego zła świata. Mama przyjechała dopiero o 21.30 bardzo zmęczona.
Dzisiaj wstałam wcześnie ze swego błazeńskiego łóżka, ale nie jestem jeszcze zupełnie zdrowa. Mierzyłam sobie temperaturę: 37 stopni, wstrząsnęłam więc termometr, aby było 36,6. Dzięki temu pójdę na ślub Ewy i tego kretyna. „Basiu! On nie jest kretynem”. Mówi się, że cel uświęca środki, ale jednak czuje się nie w porządku. Mam jeszcze kaszel i lekkie zawroty głowy, lecz to niegroźne (mam nadzieje). Aż drżę z przejęcia, kiedy myślę o uroczystościach sobotnich. Wyobrażam sobie siebie w tej wspanialej bluzce i śliwkowej spódnicy. Magda będzie mi zazdrościć!
Dziadka na szczęście dzisiaj nie będzie aż do 12.30, a rodzice znowu na Woli. Tym razem wrócą później niż zwykle, a ja będę musiała znowu przebywać z dziadkiem. Mam już dość tych brudnych szklanek! Mogłabym – co prawda je umyć – ale to uraziłoby dziadziusia. Nic nie mówię, ale boję się, że w końcu nie wytrzymam i powiem dziadkowi, dlaczego nie jem. Wiem, że sprawiłoby mu to dużą przykrość i nie chcę tego. Wiem też, że bardziej nas kocha i chce być potrzebny, więc nie mogę mu zaproponować, żebym to ja przygotowywała posiłki. Dziadziuś nie jest typowym starym człowiek. Krytykuje i zdaje się nie lubić wszystkich, którzy nie są rodziną z jego strony.
Ulka mogłaby przyjść, choć po to, żeby oddać mi pieniądze w imieniu Kai. Dzisiaj jest Miasteczko Twin Peaks. To mój ulubiony serial. Jest fascynujący. Tyle ma wątków i mrozi krew w żyłach. A agent Coope jest oszałamiająco przystojny. Posiada też zalety umysłu i serca. Jest taki jakiś nawiedzony: ciągle ma jakieś sny, które pomagają mu w rozwiązywaniu pasjonujących zagadek kryminalnych, a to dopełnia tajemniczości serialu.
22 kwietnia 1991, poniedziałek
Przedwczoraj byłam na uroczystości zaślubin i wesela Ewy. Uważam, ze ślub był o wiele lepszy niż wesele. Odbył się on na Mszy Świętej odprawianej przez Zbyszka. Była to bez wątpienia najwspanialsza Msza, na jakiej byłam. Zbyszek ze skupieniem i powagą wypowiadał słowa. Na kazaniu pięknie mówił o miłości. Najpierw wyjaśnił, czym jest miłość, potem mówił o niej: prawdziwa miłość jest wieczna, jest to poświęcenie, ofiara, teraz miłość jest profanowana. I to jest prawda, wiem o tym. Później mówił o miłości w rodzinie, o dziecku, które musi być kochane przez rodziców. Bardzo mi się to podobało.
Wystąpiła jednak usterka techniczna. Kościelny powiedział coś do Zbyszka (widocznie o jakimś niedociągnięciu), a on spytał, dlaczego. Ponieważ stał on dość blisko mikrofonu, było to dość wyraźnie słychać.
Kiedy Zbyszek dawał mi Komunię, było to przeżycie. W jego ustach słowa „Ciało Chrystusa” posiadają jakąś głębię. Wtedy już jest się przekonanym o tym, że naprawdę przyjmujesz Pana Jezusa do swojego serca.
Na weselu tańczyłam, tańczyłam, tańczyłam i rozmawiałam ze Zbyszkiem. Wyraziłam uznanie dla jego kazania. Był raczej zdziwiony, że je rozumiałam. Zdziwiłam się, dlaczego miałabym nie rozumieć. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę, że ktoś w moim wieku, mógłby niczego nie pojmować z kazania dla dorosłych. Później dowiedziałam się, że Zbyszek cieszy się z uznania. Jestem z tego zadowolona.
Tańczyłam z Magdą, Mamą, Tatą, jakimś facetem, Babcią, Markiem i Andrzejem, który nie mógł złapać rytmu – stawiał zbyt dużo kroki, deptał mi po palcach. Z wesela wróciliśmy o 3.00 nad ranem. Spałam do 10.00.
Trwałą pamiątką z tej uroczystości jest obolałe ucho i podarte rajstopy. Tata był zachwycony tańcem ze mną, a babcia powiedziała przy mnie do mamy, że bardzo lekko tańczę i że dziadek stwierdził, że ze mnie jest już bardzo ładna panna – muszę tylko zgubić brzuch. I ja tego chcę. A poza tym jestem bardzo zadowolona z pochwał i uroczystości.
23 kwietnia 1991, wtorek
Wczoraj pogryzł mnie pies. A było to tak: Kiedy wychodziliśmy z domu Ulki, nagle ujrzałyśmy psa chodzącego po podwórku. Było to bardzo dziwne, gdyż był na łańcuchu, ale nagle urwał się i zaczął nas gonić. To było straszne. On skakał wokół nas. Nie mogłyśmy wyjść. Zaskakiwał drogę. A co gorsze – nie szczekał. Zaczęłam krzyczeć, a właściwie piszczeć z przerażenia. Ulka starała się go jakoś odgonić, ale to jeszcze bardziej rozwścieczyło tego przeklętego psa. Zaczął się do mnie dobierać, podarł mi rajstopy, ugryzł mnie w bok, aż do krwi. Z prawej ręki zdarł mi skórę, a Ulkę ugryzł w pośladek. Na szczęście przytrzasnęła tego ochlapusa furtką i uciekłyśmy. Jeszcze do dziś czuję ból, ale śmieję się już z tego.
Wieczorem przyszła mama Ulki pokazać, że pies był szczepiony. Teraz taki dziwny szczegół: jak już mówiłam, pies ugryzł mnie w bok, ale co dziwniejsze – nie podarł mi ani kurtki, ani podkoszulki, ani majtek. Na szczęście to bałwańskie zwierzę było szczepione i nie będę miała wścieklizny. Cieszę się.
Dzisiaj czeka mnie ten głupi rosyjski. Nie byłam na pracy klasowej, więc mogę ją pisać. Wolałabym jednak, żeby tak się nie stało.
26 kwietnia 199, wtorek
Mam już dosyć tego podłego świata. Nikt oprócz Mamy, Taty, Babi, Dziadka, Andrzeja , cioci Helenki i Zbyszka mnie nie kocha. A to jest rodzina. Niecała w dodatku. W klasie Magdy obgadują mnie bez przerwy. Nie mam (oprócz osób wyżej wymienionych) prawdziwego przyjaciela. Może Tomek… Ale on jest chłopakiem. Wszyscy mówiliby, że z nim chodzę, a tego bym nie zniosła. Nie należę do żadnej paczki, tak jak Dominika. Jej jednak to nie przeszkadza – ona ma przyjaciół poza szkołą, ma więc w czym wybierać. Wszyscy, którzy mieszkają na moim osiedlu, są ograniczeni. Po prostu same zera. Do żadnej paczki nie mam zamiaru się wpraszać. Dla nikogo nie jestem najważniejsza.
Asia wyprosiła mnie z ławki. Na to miejsce przyszła Magda i Justyna. Jak ja mam tego dość! Tak bardzo chciałabym, żeby ktoś był moim przyjacielem. Ania mnie odtrąciła, ale nie dlatego że jestem gruba. Po prostu nie mam siły przebicia. Ania zaproponowała, żebym z nią siedziała w szóstej klasie, ale niestety zjawiła się Magda. Zaczęła się wtrącać i… no właśnie! Spytała Anię, czy będzie z nią siedzieć. Ta zgodziła się i nawet nie raczyła mnie o tym zawiadomić. A teraz Magda chełpi się Anią jak trofeum. Powtarza mi przed nosem: „ty nie siedzisz z Anią, ja z nią siedzę”. Na „zagrywki” tego typu odpowiadam zazwyczaj: „bardzo dobrze”. I chyba rzeczywiście bardzo dobrze się stało, bo jeżeli ktoś jest taki niestały w uczuciach, to nie jest godzien, żeby okazywać mu względy. A jednak… Niestety mimo wszystko lubię Anię, nie mogę się nawet wyzwolić z tego, mimo że znam jej wady.
Tylko mój pamiętnik mnie nie zdradzi, a to, czy wpadnie w niepowołane ręce, zależy tylko ode mnie. Już lepiej się czuję. Rzeczywiście, gdy się można przed kimś wyżalić, to pomaga. Ulka znowu wydała mi się kretynką.
28 kwietnia 1991, niedziela
Wczoraj dojrzałam fizycznie. O wiele za wcześnie. 11 lat…. No cóż! Trzeba się z tym pogodzić.
Potem byłam osowiała i smutna, aż do chwili wyjścia ze szkoły. Już nie urosnę. Mama jest innego zdania. Ona sama po miesiączce jeszcze urosła cztery centymetry. Jeżeli osiągnęłabym tyle, to by mi wystarczyło. Chyba jeszcze urosnę, mam nadzieję. Iza Marciniak dojrzała, gdy miała 10 lat – w IV klasie. Grunt, że nie jestem pierwsza.
Dzisiaj w nocy nie mogłam przez to spać. Okropnie bolały mnie uda. To dziwne, że tylko gdy leżę lub siedzę objawiają się te dolegliwości. Ale dzięki tej bezsenności mogę podziwiać noc.
Czeka mnie napisanie opowiadania z języka polskiego. Mam się wcielić w postać matki Marcysi z noweli Dym. To mi się wcale nie uśmiecha, ale jak trzeba, to trzeba. Ta matka jest tak troskliwa i kochająca, że aż obrzydzenie bierze. Tak trzęsie się nad synem, jakby był ze szkła. Ciągle na niego chucha i dmucha. Martwi się i gotuje obiady, śniadania, kolacje, i robi na drutach. To okropne. Nie wiem, jak poradzę sobie z tym opowiadaniem.
Moja „przyjaźń” z Anią będzie bez przyszłości. Ona szuka kogoś wesołego, którego ulubionym i jedynym wartym zachodu zajęciem byłby śmiech. A ja taka nie jestem. Można to od razu wyczytać z mojej twarzy. W oczach czai się cichy smutek i samotność. A usta są słodkie i ładnie wykrojone. Jest w nich coś, co przyciąga. Może te właśnie oczy i usta nadają mojej twarzy wyraz słodki i smutny zarazem? Myślę, że moja buzia jest ładna. Może nie tak jak Agaty, ale coś w niej jest. Może dziś znowu nie będę mogła spać? Ach, to takie cudowne!
Niestety myśl, że jutro poniedziałek, wszystko zepsuje. Okropna biologia…. wuef, plastyka…. wychowawcza… och. A do tego „kochane koleżanki” bez cienia zrozumienia dla moich ambicji. Doszłam do wniosku, że lepiej nikomu nie mówić o nich i o moich marzeniach snutych ciemną nocą. Wolę przechowywać je w sobie. Wspomnę tylko, że mam cztery światy, do których zawsze mogę się udać. Jestem pewna, że takich nie ma nikt z piątych klas w dwójce.
Zamierzam ściąć włosy. Mama mówi, że będę żałowała, ale ja wiem, że tak się nie stanie. Zresztą, czy to ma jakieś znaczenie? Potem je znowu zapuszczę. No, dość już tego pisania na dzisiaj. Muszę zrobić rysunek z plastyki.
29 kwietnia 1991, poniedziałek
Ostatnio odniosłam wrażenie, że Magda wcale nie jest taka głupia i fałszywa. To dobrze. Wszak jest moją kuzynką i wypadałoby, żebyśmy żyły ze sobą w dobrych relacjach. Może dlatego wydała mi się milsza, że nie staram się już mieć przyjaciela w mojej klasie. To niemożliwe. Teraz wiem, że moimi przyjaciółmi (oczywiście prawdziwymi) są tylko niektórzy ludzie z mojej rodziny, i książki Lucy Maud Montgomery oraz mój pamiętnik. Te dwa ostatnie lubię najbardziej. W książkach mogę znaleźć radę na wszystko i mogę zaglądać do nich, kiedy mam czas. One nigdy nie powiedzą: „odejdź, jestem zajęty”. One zawsze dadzą się przeczytać, a książki Lucy Montgomery wydają się szczególnie bliskie. Może dlatego, że jest w nich mowa o codziennych, normalnych sprawach, które mogą się zdarzyć także mnie. Są napisane z humorem i nie można się od nich oderwać. A poza tym jest w nich to „coś”, co każda dobra książka powinna posiadać. A mój pamiętnik – lubię dlatego, że mogę mu się zwierzyć ze wszystkiego, i mogę w nim być sobą. Nie musze udawać, grać, że coś mi się podoba, choć w rzeczywistości tak nie jest. Nienawidzę udawać. Wszystko, co sztuczne, wyreżyserowane, napawa mnie wstrętem.
W moim pamiętniku wszystko jest naturalne. Nikt nie mówi mi przykrych słów, nie rani uczuć i jeszcze jedno: czytając książki i pisząc pamiętnik, to ja rządze. Ja jestem panią, a one muszą mnie słuchać, dawać możliwość wypowiedzenia prawdy. W zamian za to ofiarowuję im swoją sympatię i ciepło, i „coś”, bez czego byłyby bezwartościowymi zapisanymi kartkami. Beze mnie pamiętnik byłby tylko niezapisanym zeszytem. Miałby w sobie pustkę i nic więcej. Podobnie byłoby z książkami.
Wracajmy na ziemię. Magda zadzwoniła i powiedziała, że Ania bardzo przeżyła wiadomość o mojej miesiączce… Wierzę w to. Była tak przejęta i ciekawa szczegółów, jakby to się jej przytrafiło. Wypytywała się o wszystko: Kiedy? Jak na to zagregowałam? Dlaczego właśnie tak? Odniosłam wrażenie, że Ania bardzo się boi. Wydaje jej się to straszne i niepojęte. Żal mi jej. Chciałabym z nią porozmawiać. I chyba to zrobię. Mimo wszystko lubię Anię.
2 maja 1991, środa
Wczoraj przekonałam się, że babcia ma więcej taktu niż ktokolwiek w naszej rodzinie (nawet Zbyszek). Dotąd sądziłam, że to plotkarka, którą nie obchodzi, czy rani czyjeś uczucia, czy nie. Teraz wiem, jak bardzo się myliłam. Zaobserwowałam to na podstawie naszej rozmowy.
- O, Basia bardzo kocha Zbyszka - powiedziała Mama - i lubi go chyba bardziej niż Iwonkę. Tak? – Zwróciła się do mnie.
– To moja sprawa – obcięłam się. Wiem, że to niegrzecznie, ale do szału doprowadzają mnie podobne pytania. W ogóle niechętnie mówię o uczuciach.
- Basia ma rację – powiedziała stanowczo Babcia, która chyba zrozumiała, co czuję. To jej sprawa. Jeżeli zechce, to sama powie.
Mama się nie odezwała. Babcia nie lubi, kiedy ona się jej sprzeciwia. Cóż, jest przecież matką Mamy i wiem, że bardzo krótko ją trzymała, a teraz znosi sprzeciw tylko ze strony wnuków. A propos metod wychowawczych, nie sądzę, by lanie co jakiś czas nie zaszkodziło. Wprost przeciwnie. Wiem, że nie jestem najlepsza i sądzę, że kary cielesne mogłyby wiele zdziałać, ale oczywiście nie kary wymierzane z furią i krzykiem – to z kolei dałoby wprost przeciwny do oczekiwanego efekt.
Przejdźmy do przyjemniejszych spraw. Dzisiaj kupiłam baterie i nowy pasek do zegarka. Pasek zrobiony jest z czarnej gumy i bardzo ładnie wygląda.
7 maja 1991, wtorek
Znowu jestem chora. Tym razem zapalenie oskrzeli. Wczoraj postawiono mi bańki. Wydaje mi się, że choroba, która mnie teraz wzięła, jest poważna. Sądzę tak, bo lekarz przepisał mi silny antybiotyk. Zwykle wystarcza jedna kapsułka na dobę, a ja muszę brać dwie. Nie powiedziałam tego mamie. Po co ma się martwić.
10 maja 1991, piątek
Babcia kupiła rajstopy, które dam mamie na Dzień Matki. I bardzo dobrze. W tym miesiącu czeka mnie i tak sporo wydatków: „klasowe święto mam” i krem na moje podkrążone oczy.
Wczoraj byłą wywiadówka. Bonikowska dała mamie karteczkę z moimi ocenami. Muszę przyznać, że są dobre. Dwadzieścia sześć piątek i siedem czwórek, muszę poprawić się z matematyki i geografii. Co do tego ostatniego, to czekają mnie jeszcze co najmniej dwa sprawdziany, z których dostanę piątkę. Bardziej martwię się matematyką. Będzie (chyba) jeden tylko sprawdzian, a mnie potrzebne są dwie piątki, ale może się uda.
Pani zrobiła to, czego się nie spodziewałam. Rozmawiała z mamą. Powiedziała, że czuje przede mną tremę (ona przede mną!!!). Na lekcjach siedzę znudzona – według niej to dlatego, że jestem genialna z polskiego. Przynajmniej ona tak twierdzi, a ja wcale tak nie uważam. Owszem, ładnie piszę opowiadania, ale do geniuszu jeszcze mi daleko. Mówiła, że mój sposób wyrażania się jest na poziomie klas maturalnych i dorosłych (to akurat w części jest prawdą). Bardzo się jej podobam, ponieważ jestem odważna i szczera. To prawda.
To smutne. Wszak nauczyciel bać się ucznia nie powinien. Mama znalazła się w kłopotliwej sytuacji, kiedy pani zapytała o moje zainteresowania. Odpowiedziała, że lalki (!) i książki. Jak mogła zrobić ze mnie kretynkę?! Lalki! Ale przecież musiała coś odpowiedzieć. Co to za matka, która nie wie, czym interesuje się jej córka?
Na szczęście będę miała okazję sprostować te wstrętne „kukły”.
Mama po przeczytaniu mojej notatki o Emilii Plater oznajmiła mi, że też miałaby tremę przed uczniem, który pisze takie opowiadania. Oświadczyła, że jest wspaniałe. Ono jest dobre, lecz w żadnym razie wspaniałe. Dowiedziałam się, że pani bardzo to wszystko przeżywa. Ona jest prawdziwą nauczycielką. Inna przyszłaby, wystawiała stopnie i wyszła. Co obchodziłaby ją jakaś uczennica? Ale ona uważnie obserwuje i rozpamiętuje wydarzenie, o których inni już zapomnieli. Dlatego muszę zaczął pracować na języku polskim. Nie chcę, żeby ktoś martwił się z mojego powodu. A teraz najważniejsze: pani zamierza prowadzić ze mną specjalne lekcje. Ma znaleźć czas i porozmawiać ze mną. Z jednej strony chciałam na takowe lekcje uczęszczać, jakby to miało być wyróżnienie, ale…Czy chciałoby mi się? Jestem w rozterce, lecz po co się martwić już teraz. Poczekam do rozmowy. Właśnie dowiedziałam się, że będę startować w olimpiadzie z polskiego. Teraz widzę, że to ma sens. Na pewno wiem, że będzie mi się chciało uczęszczać na takie lekcje. Ale jeżeli nie byłabym w czołówce, to moja duma i ambicje cierpiałyby strasznie. Wiem, że nikt nie liczy na to, bym wygrała, bo mam jedenaście lat. Wszyscy byliby w pełni usatysfakcjonowani oprócz mnie. Te osoby, które znalazłyby się przede mną, zyskałyby sobie wcale nieprzyjazne uczucia z mojej strony. Gdyby to był ktoś z mojej klasy, to nie mogłabym mu się pokazać. Cóż to by był za wstyd! Pozwolić się wyprzedzić w moim wieku. Dlatego tu oświadczam, iż będę pilnie pracować zarówno nad ortografią, interpunkcją, gramatyką, jak i nad stylem. I nie obchodzi mnie, że trudno będzie to dotrzymać.
Jutro muszę iść po lekcje do Michała albo do Uli. Chyba wykorzystam tę drugą ewentualność. Chciałabym zobaczyć minę Ulki po wywiadówce. Jej mama widziała kartkę z ocenami. Poza tym pani wyraziła takie zdanie o Uli: Kiedy ma dostać jakąś gorszą ocenę, jest tak roztrzęsiona i znerwicowana, że chyba bardziej nie można. Biedactwo. To dlatego że matka ją bije. Ta ostatnia zaprzecza. Ale Ulka opowiadała mi to samo, co pani i dlatego wierzę jej. Jednocześnie jest mało uzdolniona z polskiego i „gorsze” stopnie nie są dla niej rzadkością. Ulka rozpacza, bo już od trzeciej klasy nie ma piątki na koniec roku z języka polskiego. Taka postawa powoduje to, że pani Maciaszek uważa Ulkę za bardzo ambitną. Nic podobnego! Otóż wyżej wymieniona „persona” prace z gramatyki spisuje ze mnie. Notatki muszę jej wymyślać, a potem zgłasza się z nimi. Bezczelność. Jeśli to nazywa się ambicją, to ja jestem Tarzanem. Nigdy dotąd nie przypuszczałam, że pan Maciaszek może mi czymkolwiek zaimponować, a jednak myliłam się. Posiada ona tak rozwinięty zmysł obserwacji, że o każdym swoim uczniu potrafi bardzo wiele powiedzieć. Wcale nie jest taka zła, skoro interesuje się stanem psychicznym Ulki i moimi zdolnościami. A zainteresowanie uczniami to cecha prawdziwego nauczyciela. Tak więc z kompletnego braku poszanowania z ostatniego miesiąca, w moich oczach podniosła się do trzeciego miejsca. Teraz szanuję ją. Jutro po angielskim pójdę do Ulki po lekcje. Cieszę się z tego. Mimo jej wszystkich wad, lubię ją najbardziej ze wszystkich dziewcząt z klasy.
12 maja 1991, niedziela
Wczoraj odwiedził nas ks. Zbyszek. Przyszedł około godziny 8.00 wieczorem.
- Słyszałem, że ktoś tu udaje chorego – przywitał nas z uśmiechem.
- Wcale nie udaję, przeziębiłam się – odpowiedziałem, podając mu rękę.
- A oto lekarstwo – i podał mi większą niż zwykle tabliczkę czekolady.
Andrzej otrzymał taką samą. Zbyszek usiadł i rozmawiał z Tatą, podczas gdy Andrzej i ja sprzątnęliśmy ze stołu. (Zbyszek zastał nas właśnie, gdy kończyliśmy kolację).
Podczas odwiedzin Zbyszka wykryłam u niego wadę – gadulstwo. Ale sposób, w jaki mówi, pozwala mu to wybaczyć.
Andrzej oglądał western, a ja przysłuchiwałam się rozmowie rodziców z moim Chrzestnym. To było chyba o wiele ciekawsze niż film. Kilka razy udało mi się przerwać Zbyszkowi (tak na dobrą sprawę, to mówił tylko on), by wtrącić swoje trzy grosze. Wydawało się, że był zadowolony z opisu Zeli Martin, jaki zrobiłam. I nic dziwnego. Wszak niecodziennie się widzi jedenastoletnią dziewczynkę, która czyta tak poważne książki jak Rodzina Martin i bez zająknięcia potrafi scharakteryzować bohaterkę, a przy tym używa bardzo poprawnych wyrażeń. Chyba nie powinnam o tym wiedzieć, ale cóż zrobić, kiedy wiem?
Zbyszek stał się bardziej tolerancyjny. Można to było łatwo wywnioskować na podstawie tego, jak mówił o swoich uczniach. I wierzy. Bardzo głęboko, bardzo mocno wierzy. Wydaje się, że jego wiara z dnia na dzień powiększa się. To dobrze, bo przy nim każdy (przynajmniej ja) odczuwa głęboką miłość Boga. Nie pojmuję, jak to się dzieje, ale tak właśnie jest. Od niego promieniuje światłość i to wcale nie razi. Wręcz przeciwnie. Pasuje to do jego osobowości i podbudowuje wiarę innych (moją). To dobrze, że on trzyma się prawideł Biblii. Pokazuje, że Bóg jest Miłością i niezrównaną potęgą. Chciałabym być choć w części taka jak On. Ale to chyba nigdy nie będzie możliwe. Ja grzeszę.
Dzisiaj na przykład chciałam iść do Komunii Świętej, wiedząc, iż jadłam kradzione owoce. Czyż to nie straszne? Na szczęście Matka Boska ustrzegła mnie od popełnienia tego świętokradztwa. Czy ktoś taki jak ja może stać się podobnym do kogoś takiego jak Zbyszek? Nie wiem. On całkowicie wypełnia to, co ksiądz przekazuje chrzestnym - by byli wzorem dla dzieci Bożych, których trzymał w chwili wszczepienia ich do Chrystusa.
Kiedy Zbyszek odszedł, Andrzej odpakował swoja czekoladę i spałaszował ją z apetytem. Widziałam, że była z orzechami. Nigdy nie dowiem się, jak smakuje, bo obiecałam sobie, że czekolady jeść nie będę. Wyrzekłam się właśnie tych słodyczy, ponieważ najrzadziej mam okazję opychać się nimi. A dzisiaj babcia sprezentowała mi drugą czekoladę, ale nie zjem jej. Chcę wreszcie schudnąć. Mam nadzieję, że to moje pragnienie się wreszcie spełni. Nie mogę być przecież do końca życia tak pulchna jak obecnie. Zaczęłam uprawiać aerobik. Podoba mi się. Ta gimnastyka poprawia chód i redukuje fałdki, i jest skuteczna – a to przecież najważniejsze. Ale dość już pisania. Dostatecznie się „wypisałam”, jakby to powiedziała Emilka.
Po zeszyty byłam u Michała, a to z dwóch powodów. Po pierwsze mam bliżej, po drugie mama uważa, że tam mieszkają porządniejsi ludzie. Dosyć! Przestaję już pisać.
14 maja 1991, wtorek
Wczoraj rozmawiałam z panią z polskiego. Wcale to nie było takie straszne, jak się z początku wydawało. Nie zamierzam opisywać rozmowy, gdyż to byłoby bezsensowne. Chciałam tylko powiedzieć, że kiedy rozmawiałam z nią, to moje mniemanie o niej znacznie się podniosło. I to bardzo dobrze. Okropne byłoby mieć nauczycielkę polskiego, której się nie lubi. A teraz już bardzo ją lubię. Nie tak bardzo jak Zbyszka, czy panią Mądrą – co jest chyba oczywiste. I co się okazało: ona ma po prostu zamiar popracować z kilkoma osobami szczególnie uzdolnionymi, a że do nich się zaliczam… pani ma mi podrzucić wiersze Miłosza. Są piękne i trudne, a ja bardzo lubię trudne wiersze.
Dzisiaj Magda wreszcie przyniosła mi zeszyty – włoskie. Ostatnio pojawiły się takie i są szalenie modne, a poza tym bardzo ładne. Na jednym z moich zeszytów jest stopka – sympatyczny dinozaur, a na drugim – dwie wesołe i malutkie myszy.
16 maja 1991, czwartek
Wczoraj Andrzej i Juliusz brali udział w finale konkursu o Turku. Jak przypuszczałam i szczerze pragnęłam, wygrał ten drugi. Chociaż Andrzej jest moim bratem i naturalnym stanem rzeczy powinnam chcieć jego wygranej, to jednak wiedziałam, (tak, wiedziałam!) iż zwycięzcą będzie Juliusz. Po prostu czułam to i chciałam, by tak się stało. Nic na to nie poradzę. Andrzej zajął czwarte miejsce. To prawda, że zadawano mu trudniejsze pytania, ale… no właśnie! Dzisiaj złożę na ręce Juliusza gratulację z powodu zwycięstwa i dam mu ostrą reprymendę, bo dotychczas nie przyniósł mi Łowców wilków.
Pióro wypisuje mi się codziennie. Nie wiem, czy to moja wina, czy tego okropnego narzędzia, A długopisu nie mam zamiaru kupować, dopóki będę miała atrament. Czy to skąpstwo? Chyba tak. Ale jeżeli po zakupie zeszytów zostanie mi dostateczna suma, to chyba jednak sprawię sobie nowe narzędzie pisarskie,
Wczoraj miałam niezbyt przyjemną przygodę. Otóż, kiedy wychodziłam z domu, zapomniałam zabrać kluczy ze sobą, a gdy wróciłam ze szkoły zastałam drzwi zamknięte. Nie było wątpliwości: rodzice są na konkursie. Byłam bardzo głodna, więc zjadłam kilka rzodkiewek. Później spędziłam około trzech godzin na przechadzaniu się po ogródku, aż w końcu rozbolały mnie nogi. Usiadłam i czekałam na rodziców.
19 maja 1991, niedziela
Wczoraj odwiedziła mnie Magda. Chciała, żebym wytłumaczyła jej coś z gramatyki. Byłoby kłamstwem, gdybym powiedziała, że moja kuzynka to tuman. Co prawda, umysł jej nie jest błyskotliwy, ale dość łatwo przyszło mi wytłumaczyć różnicę między częściami mowy i zdania oraz jak wyróżnić związki wyrazowe.
Chętnie przyjęłam zaproszenie Magdy do jej nowego domu. Muszę przyznać, iż w mojej wyobraźni wyglądał ładniej. W rzeczywistości prezentuje się wcale dobrze, lecz widziałam już piękniej urządzone wnętrza.
Niedawno otrzymałam od mamy ruski balsam. Bardzo go lubię. Jest w okrągłym metalowym czerwonym pudełeczku, na którym widnieją (co za doniosłe słowo!) gwiazdki i jeszcze jakieś bazgroły. Uwielbiam go dotykać i trzymać w ręku. Nie wiem dlaczego, ale bardzo przyciągają mnie maleńkie przedmioty.
Jutro poniedziałek. Wuef i rzut palantówką oraz dwa sprawdziany. Ale nie zatruwajmy niedzieli ponurymi wizjami. Jakie to cudowne, że dzisiaj jest dzisiaj. To dziwne, co teraz czuję. To jakby ktoś lub coś kierowało moją ręką i to, co tu powstaje, nie jest moim dziełem, lecz tej magicznej siły. Dowiedziałam się, iż w taki właśnie sposób powstawały księgi Pisma Świętego. Cóż za żałosne porównanie! „Jak śmiesz Basiu?”.
Dzisiaj dostałam od babci piłeczkę do tenisa ziemnego. Może zastąpić palantówkę. Poćwiczę rzut i może dostanę tę czwórkę z minusem, ale muszę spodziewać się też trói. Niestety, jestem wyjątkowo oporna na rzut tym szajstwem. Chyba zacznę ćwiczyć.
21 maja 1991, wtorek
Wczoraj (bardzo irytuje mnie, iż większość wpisów muszę zaczynać od „wczoraj”, ale żeby pisać codziennie nie starcza mi czasu) znowu dostałam okres. Od poprzedniego minęły zaledwie dwadzieścia cztery dni. Również wczoraj był sprawdzian z gramatyki. Wiem na pewno, że jedno zdanie podrzędne nazwałam współrzędnym, ale poza tym mam chyba wszystko dobrze. Niestety właśnie mija 23.00 i muszę przestać pisać, ale z pewnością dokończę. Chyba jednak nie dokończę!
28 maja 1991, wtorek
Wczoraj byłam na wieczorze baśni i legend. Nie byłam zadowolona z konkurencji. Z piątych klas była tylko jedna osoba oprócz mnie. Z szóstej – również tylko jeden chłopiec, reszta z IV A. Ale ci ostatni opowiadali o niebo lepiej od dwóch wyżej nadmienionych osób (oprócz mnie, naturalnie). Myślę, że byłam najlepsza. Choć za rok te dzieci będą prawie tak dobre jak ja. Cieszy mnie, że ja mam najlepszy styl w całej szkole i potrafię pięknie opisywać przyrodę. Kiedy IVA stanie się VA, będę miała nareszcie godnych siebie przeciwników. Poza tym są bardzo mili, kochani, ciepli i spontaniczni. Zupełnie inni niż „nadąsani” z klas B, D lub E. Od razu ich polubiłam.
Nareszcie mam modną bluzkę. Dostałam ją od mamy na Dzień Dziecka. Jest uszyta ze sztucznego jedwabiu, utrzymana w ciemnej tonacji. Wygląda jakby polano ją farbą, a ona samoistnie zmieniła się w czarodziejski ogród. Noszę do niej srebrny łańcuszek z medalikiem, oczywiście.
Denerwuje mnie, że niektóre dziewczyny noszą łańcuszki bez medalików – tylko dla ozdoby. Uważają się za chrześcijanki. Przecież medalik jest symbolem Boga i wcale nie szpeci.
Postanowiłam, na przekór modzie i dziewczynom, nosić medalik. Muszę się przyznać, że chyba nie zdobędę się, by zakrywać go bluzką. To tak zdobi. Gdybym nosiła łańcuszek na wierzchu dlatego, iż nie wstydzę się swojej wiary – to byłoby całkiem dobrze, lecz robię to po prostu z próżności. Czyż nie jestem okropna? Wolę jednak moją ocenę. Jest bardziej obiektywna i pozwala wyłapywać wady. Nie ma co ukrywać, mam ich wiele i zbyt słabą wolę, by się ich pozbyć. Chociaż medalik mogłabym nosić pod bluzką, to jednak nie chcę tego uczynić, bo to modne. Prawda, jaka jestem wstrętna? Jeszcze nie potrafię zdobyć się na zupełnie obiektywną ocenę, lecz chyba kiedyś do tego dojrzeję.
Zdecydowałam się jechać na to „coś” organizowane przez Zbyszka. Nie mogę tego nazwać inaczej, bo jeszcze nie wiem dokładnie, co to dokładnie będzie. Może jestem lekkomyślna, że chcę brać udział w czymś, czego nie znam, ale Babcia ma taki silny dar przekonywania, iż nie sposób nie ulec jej namowom. I nie ma co ukrywać, to właśnie dzięki niej wpakowałam się w to „coś”. Najpierw obawy były czysto świeckie. Bałam się, że inni uczestnicy mnie nie zaakceptują. Obawy zupełnie bezpodstawne, bo dotychczas mimo mej tuszy nigdy mi się to nie zdarzyło. Teraz zupełnie przestałam się bać. Zawsze jestem lubiana. Wczoraj nawet mój gorący przeciwnik stal się przyjacielem i jest pełen podziwu dla mnie.
Poza tym liczę na Matkę Boską, że jak dotąd będzie mi pomagać. I nareszcie nadarza się okazja, by lepiej poznać Zbyszka. Na pewno okaże się, że ma wady. A może moje uznanie, jakie żywię do niego jeszcze bardziej wzrośnie.
Ulka. Jak ona mnie denerwuje swoim strojem. Dla niej chyba nie istnieje coś takiego jak kolory. Na przykład dzisiaj: czarna spódniczka, fioletowe getry, brązowe rajstopy, biała za ciasna bluzka i czerwono-, żółto-, brązowa gruba kamizelka z bordową falbanką i gumką z różyczką. To wyglądało okropnie. Bardzo mnie denerwuje, gdy ktoś się tak wystroi. Ulka wraz ze wszystkimi swoimi gestami (!). No cóż, biedactwo, chce być podobna do Agaty i spółki, a wychodzi na wariatkę. Chce mieć piątki, ale nie dokłada absolutnie żadnych starań, by je osiągnąć. Potem płacze, bo boi się mamy. Poza tym jest zakompleksiona. Uważa, iż figura jej ma pełno niedociągnięć i wad. Stało się tak na skutek tego, że chłopcy bezustannie jej dokuczają, koleżanki ją obmawiają. Byłabym hipokrytką, gdybym powiedziała, iż jestem dobra dla Ulki. Bywam złośliwą i niegodziwą, a tym samym ranię ją dotkliwie. Teraz, kiedy to napisałam, mam wyrzuty sumienia i jednocześnie widzę, jak jestem niedoskonała. I ktoś taki jak ja chce dorównać Zbyszkowi! Ale wracajmy do rzeczy. Otóż Ulka rozpacza, płacze po nocach i nie ma komu się zwierzyć. Nawet matka jej nie rozumie. Odnoszę wrażenie, że potrafi tylko krytykować i krzyczeć na swoją córkę. Nazywa ją „wielkodupnym dzieckiem”, co wzbudziło w Ulce przekonanie, że jej pupa jest ogromna. Docinki chłopców dopełniły dzieła. Ulka widzi swoje wszystkie wady, (a nawet więcej) pod lupą. A jeżeli ona, to inni też. Szczególnie chłopcy, na których względach szczególnie Ulce zależy. I tylko pomyśleć, że gdyby pogodziła się ze swoimi tak nielicznymi wadami ciała i wzięła się za felery ducha, to inni polubili by ją. Dowodem na skuteczność tej metody jestem ja. Bo chociaż korpulentna i z krostami na czole, to jednak nikt oprócz dwóch nieznośnych chłopaków z pierwszej klasy nie robi przytyków do mojego wyglądu. Ale kpie sobie z nich, ignoruję. Dziękuję Bogu, spotykam się z nimi tylko raz w miesiącu. Na każdym wyjeździe zdobywam przyjaciół promiennym uśmiechem i inteligencją. Każdy mnie lubi, a wczoraj dzięki konkursowi (pierwsze miejsce) pozbyłam się jednego zażartego wroga, który teraz faworyzuje mnie i nikt (no prawie) nie zauważa, że jestem gruba. I chyba dobrze.
29 maja 1991, środa
Dzisiaj zdajemy na kartę rowerową. Wczoraj uczyłam się znaków i krzyżówek. Myślę, że wszystkie umiem, ale boję się trochę egzaminu. Jeżeli nie zdam, to Andrzej będzie kpił, używał niezbyt miłych epitetów, bo chociaż ma już trzynaście lat, zachowuje się tak jakby miał sześć. Na każdym kroku daje mi do zrozumienia, że jest lepszy ode mnie, a przecież doskonale wie, że to nieprawda. Bezustannie mnie krytykuje, a jeśli nie może przyczepić się do wypracowania, to bezczelnie kłamie, że przenośnie są głupie, a o stylu już lepiej nie mówić. Nie może się pogodzić, że z języków jestem lepsza od niego. Staram się nie dawać mu tego odczuć, ale on wtedy chwali się i pyszni tym, że na angielskim bywa aktywny. Żal mi go, ale jednocześnie cieszę się, że jestem od niego zdolniejsza. Wiem, że to nieładnie, lecz nic nie poradzę.
I już ostatnia strona w moim pierwszym, doprowadzonym do końca pamiętniku. Poprzednich zaniechałam z różnych powodów. A to ktoś (Andrzej) przeczytał, albo znudziło mi się. A zeszyty? Niszczyłam. Tego nigdy nie wyrzucę. To jakby pozbyć się najlepszego przyjaciela, którym stał się dla mnie ten zeszyt. Tylko jemu mogłam się zwierzyć ze wszystkiego. On na mnie nie krzyczał i nie mówił, że jestem płaczką, wiec pokochałam go i chyba nigdy nie wyzbędę się nawyku pisania. A może stanie się to wtedy, gdy odnajdę prawdziwego przyjaciela w człowieku, mężczyźnie, który obdarzy mnie uczuciem? Ale to wydarzy się dopiero za kilka lat. Teraz pozostaje mi kupić następny zeszyt. Tego zeszytu nigdy się nie pozbędę. Nie wiem jeszcze, gdzie go schować, lecz z pewnością coś wymyślę. A teraz żegnaj, kochany zeszycie, jedyny prawdziwy przyjacielu, którego mam pod ręką. Żegnaj!
CZĘŚĆ II
30 maja 1991, czwartek
Dzisiaj jest Boże Ciało. Obudziłam się wcześnie po to, żeby znaleźć książeczkę do nabożeństwa. Chciałam odprawić pokutę, gdyż na poprzedniej spowiedzi zapomniałam powiedzieć tego, że jadłam kradzione owoce. Byłam bliska rozpaczy, książeczka gdzieś przepadła. Później jednak tata uspokoił mnie, mówiąc, że nie muszę iść do spowiedzi, skoro na poprzedniej żałowałam za wszystkie grzechy, a pamięć ludzka…Jestem szczęśliwa, iż nie musze się z tego spowiadać. W ogóle nie lubię sakramentu pokuty, a gdy mam do powiedzenia coś takiego, jestem załamana. Na szczęście będę mogła przyjąć Komunię Świętą. Czyż to nie cudowne? Bardzo lubię uroczystość Bożego Ciała.
Dzisiaj gdy zobaczyłam Kędziorka, mimo woli przyszło mi na myśl, że wygląda jak różowiutki spasiony prosiak. Wiem, iż to nieładnie mówić tak o księdzu. Nic jednak nie poradzę na swoje skojarzenia. Na Mszy Świętej i procesji bolała mnie głowa. Ostatnio często to mi się zdarza, lecz to chyba nie jest objawem jakiejś choroby. Mam nadzieję.
Jak miło pomyśleć, że czekają mnie jeszcze trzy cudowne dni. Piątek, sobota i niedziela. Sądzę, iż sobota będzie najprzyjemniejsza, ponieważ jest również Dniem Dziecka. Bardzo cieszę się na myśl o prezentach, które – jak zdążyłam podejrzeć – w tym roku będą niezwykle obfite. Większą jednak radość sprawia mi myśl o miłej, cudownej atmosferze i spotkaniu z babcią. Od czasu, gdy zaczęłam się gwałtownie rozwijać, rzeczy materialne straciły w moich oczach dawne znaczenie. Owszem lubię dostawać upominki, ale o wiele większą przyjemność sprawia mi, jeżeli ktoś, kto jest daleko (Zbyszek na przykład) zamiast nawet najdroższych prezentów, napisze po prostu kilka szczerych, ciepłych słów. Jeśli ktoś podaruje mi słowa, wiem, że myśli o mnie, lubi i kocha mnie. Naturalnie, słowa muszą być wyszukane, a nie takie oklepane: „zdrowia, szczęścia pomyślności.”.
Podobnie razi mnie, jeśli ktoś (Paweł) proponuje mi zapłatę za podpowiedź lub podyktowanie notatki z polskiego. Uważam, że to poniżające. Ale może nie powinnam być taka ostra dla Pawełka. Dziwna jest moja słabość do tego chłopaka. Nie obchodziłoby mnie, czy zraniłam innego, a Pawełek… Nie ma godziny, bym o nim nie pomyślała. Nie imponuje mi swoim zachowaniem (te miny…!) ani inteligencją czy też wyglądem. Lubię chłopców silnych, dobrze zbudowanych, „dorosłych”, podczas gdy Paweł jest jeszcze bardzo dziecinny. I dziwna rzecz, nie denerwuje mnie to w takim stopniu jak u Andrzeja. (Kochanemu Andrzejkowi dobrze jest ze wszystkim, co robi: czy się uśmiecha, żartuje, czy też jest smutny, poważny – to obojętne!). Ważne, że jest Pawłem. Cieszę się z jego radości, a martwię niepowodzeniami. Chcę go widzieć, słyszeć jego głos, być z nim. To zabawne, ale kiedy nastaje jakaś przerwa w nauce, to tęsknię tylko za nim. Chce wiedzieć o wszystkim, co jest z nim związane. Czy myśli o mnie? Chyba tak. Chcę być dla niego najbardziej liczącą się dziewczyną. Czy to możliwe, że się w nim zakochałam? Ja, która sądziłam, że ktoś w moim wieku nie może prawdziwie kochać? A teraz chyba kocham. I to kogo? Pawła! To takie dziwne. Jednocześnie jestem szczęśliwa i zrozpaczona. Chce, by zwrócił na mnie uwagę, chcę być dla niego tą jedyną. Nie zniosę gdyby, uśmiechał się do innej. Sprawia mi ból, kiedy rozmawia z Agatą. To prawda, że całusy przesyła (gdy nikt nie widzi) tylko i tylko mnie. Jestem wtedy szczęśliwa, nawet w większym stopniu niż kiedy spaceruję po parku, wdychając cudowne wonie. Szczęśliwa, bo Paweł zwrócił na mnie uwagę. Podobnie czuję się, gdy rozmawia ze mną lub patrzy w moja stronę. Jestem pewna, że gdyby chciał, zostałabym jego dziewczyną, zgodzę się bez wahania. Kochany Pawełku, obudziłeś w moim serduszku Miłość i bije ono teraz dla Ciebie. Kochanie! Wydaje mi się, że twarz Jego podobna jest do twarzy Zbyszka. Chcę być z Tobą, kochany. Pamiętaj! Jeśli kiedykolwiek się o tym dowiesz…. Ale chyba tak, najdroższy.
Teraz, po kilku godzinach, to, co napisałam o Pawle i moich, hmm…uczuciach, wydaje mi się bezsensowne. Co prawda, nie ma godziny, bym o Nim nie pomyślała, tęsknię za nim. Chcę z nim być, lecz czy to objawy miłości wielkiej? Sama nie wiem, co o tym myśleć. Podobno uczucie przychodzi bez względu na lata, ale…. Ciągle nie jestem pewna. W każdym razie przesadziłam z tymi „kochanie”, „kochany” i „najdroższy”. To prawda, że zgodziłabym się, gdyby Paweł zaproponował mi chodzenie, lecz…
Chyba znowu zajrzę do książki ks. Mieczysława Malińskiego Zanim powiesz, kocham. Może to rozwieje wątpliwości.
31 maja 1991, piątek
Co prawda, mam objawy miłości, ale doszłam do wniosku, że jednak nie kocham Pawła, i chyba dobrze. Chociaż są pory dnia, kiedy pragnę, by był ze mną i wtedy myślę, że go kocham. A zresztą po co się zastanawiać? Czas pokaże prawdę. Trzeba tylko zaczekać. Teraz (kilka godzin później) jestem pewna, że nie darzę Pawła miłością. Szczególnie go lubię.
Dzisiaj Marcin wziął swoją kotkę, która powiła w naszym kurniku maleńkiego, milutkiego koteczka. Jego – rzecz jasne – również zabrała. Szkoda, bo zdążyłam go bardzo polubić. Jednak pocieszyła mnie wiadomość, że dostanę kotka, gdy tylko podrośnie. Tymczasem muszę zadowolić się kocurem – rozbójnikiem, który przyplątał się dziś i obdarzył mnie chyba szczególną sympatią. Ja też go lubię, jak zresztą wszystkie koty. Zamierzam dawać mu jeść, a Tata i Andrzej niech mówią sobie, co chcą. Nie mogę słuchać żałosnego miauczenia i musze natychmiast temu zaradzić. Mężczyźni z mojego domu twierdzą, że to głupie oraz że moje serce jest zbyt miękkie.
1 czerwca 1991, sobota
Chociaż dzisiaj jest Dzień Dziecka i mogłoby się zdawać, że wszystko będzie wspaniałe i dobre, to wydarzenia były przykre, złe i okropne. Najpierw zawiodły mnie prezenty i życzenia Mamy, które wydawały się puste i małoduszne. Od razu natchnęły mnie smutkiem.
Potem Andrzej ze swoimi docinkami, wyzwiskami. Kiedy na jezdni poślizgnęłam się, wyśmiewał mnie szyderczo, a kolana piekły i pieką do tej pory. Ale bardziej piekły mnie słowa – ostre i kłujące jak ciernie. „Ty głupia krowo”, „Nie dość, że wyglądasz jak świnia, to jeszcze się tak zachowujesz”. I to wszystko, co mogę usłyszeć od mojego brata. Wszystko mu się nie podoba, moje ubranie, „wypaczony charakter”, sposób bycia, wszystko. Bez przerwy mnie krytykuje. Zawsze ma jakieś żądło w pogotowiu. I już się rozpłakałam. Na papierze wygląda to wszystko o wiele łagodniej i słowa moje nie oddają istoty rzeczy. Andrzej wypowiada to z taką pogardą i wyrazem twarzy, że… Wiem, że gdybym tylko zechciała, mogłabym mu odpowiedzieć tak, że już nigdy by mnie nie obraził, ale nie chcę. Po co go ranić? Po cóż ma się czuć upokorzony? I po co mam mieć posiniaczone ciało oraz okaleczoną duszę? Wolę ignorować Andrzeja. Wielki smutek i żałość w moich oczach robią na nim chyba większe wrażenie niż najbardziej złośliwa ironia. Robi się wtedy pokorny i zdaje się, że ma wtedy wyrzuty sumienia. Teraz, kiedy to już napisałam, czuję się lepiej. To chyba prawda, że wyżalanie się przed kimś pomaga.
Dziwna jest moja zmienność nastrojów. Jeszcze przed dwiema godzinami czułam się smutna i upokorzona, teraz jestem prawie zupełnie szczęśliwa. Spokoju mojego nie mąci nawet to, że za godzinę przybędą goście. Swoją drogą to wcale nie takie straszne. Przecież z nimi przyjedzie Babcia, a to cudowne.
Właśnie zadzwoniła ciocia Ania, by powiedzieć, żebyśmy jutro o 13.00 zjawili się u nich na obiedzie.
Teraz chyba lepiej będzie, jeżeli zabiorę się do pisania opisu, który zadała mi pani z polskiego
2 czerwca 1991, niedziela
Właśnie wróciłam z imienin Magdy. Mama wywróżyła mi, że będę miała jakiś kłopot, z którego zwierzę się Zbyszkowi. Po raz pierwszy w życiu pragnę problemu. Nie mogę się doczekać rozmowy ze Zbyszkiem. Wiem, że na początku będzie żartował, potem (gdy dowie się, o co chodzi) z Jego twarzy będzie można odczytać zadowolenie z zaufania, jakim go darzę. Być może nawet zapyta, dlaczego zwracam się właśnie do Niego, a gdy będzie już radził, zrobi się poważny i skupiony. Bardzo cieszę się na tę rozmowę z moim niezrównanym Chrzestnym. Bardzo go kocham i chcę być jego ulubioną chrześnicą. Dlatego bardzo ucieszyło mnie pewne zdarzenie. Otóż Jego Mama kupiła Mu spodnie, nie zauważając, że są damskie. Jednak Zbyszek poznał to i powiedział „to dać mojej chrześnicy”. Wiem o tym od Babci, która ma mi przekazać spodnie. Mama widziała je i jest przekonana, że powinnam w nich chodzić tylko do lasu. Ja, co prawda, nie wiem, jak wyglądają, lecz jest mi zupełnie to obojętne. Będę je nosić. Ważne jest tylko to, że będę je mieć od Zbyszka. Człowieka, którego podziwiam i szanuję najbardziej ze wszystkich ludzi na ziemi, dlatego cieszę się, że to właśnie mnie spośród swoich wielu chrześniaczek zdecydował się dać te spodnie. Kochany, wspaniały ks. Zbigniew. Nie mogę się doczekać spotkania z Nim, żeby powiedzieć Mu, że zgadzam się jechać na to „coś”, urządzane przez Niego.
Oprócz tego, wyjazd letni proponują mi ciocia Małgosia i Monika z Częstochowy. Chciałabym bardzo pojechać, o ile nie koliduje się to z tym ”czymś”, bo wolę ze Zbyszkiem męczyć się niż z kimś innym przeżywać radości.
Dzisiaj dałam moje nowe opowiadanie do sprawdzenia z języka polskiego. Dla nauczycieli było niepojętym, w jaki sposób ktoś w moim wieku może napisać podobne „arcydzieło”. Zachwyciła ją budowa zdań, metafory i słowa. Z jej tonu można było wyczytać, że jest ogromnie zadowolona. Tata też podziwiał. Wiem, iż mój opis jest bardzo dobry, ale ja zwyczajnie opisuję to, co widzę. Nie widzę nic wspaniałego w doborze słów i w ogóle. Mama natomiast powiedziała, iż podobnego opisu nie spotkała dotychczas u żadnej pisarki. Wydało mi się to cudowne (żadna tajemnica – jestem zarozumiała). W tym momencie przypomniało mi się, że i ja niczego lepszego nigdy nie czytałam, lecz szczera prawdą jest to, iż ilość przeczytanych przeze mnie książek jest znikoma (!). To jednak nie zmniejsza moich radości z pochwał.
Szkoda, że Zbyszek nie może poznać mojego stylu – bardzo by się cieszył. Wiem doskonale, iż przy mnie nie okazałby tego wcale, lecz po wyrazie Jego twarzy mogę poznać, co czuje i takie powściągliwe pochwały wychodzące od Niego cieszą mnie o wiele bardziej niż wylewne słowa Mamy. Zdaję sobie sprawę również z tego, że kiedy mnie nie byłoby w pobliżu, to chwaliliby mnie wielce.
3 czerwca 1991, sobota
Dzisiaj byłam w kościele z powodu zebrania, które odbyło się w związku z pielgrzymką do Włocławka. A jest właśnie czas oktawy Bożego Ciała. Dotąd zawsze w niej uczestniczyłam, a w tym roku… Kiedy zobaczyłam dziewczynę z zakrystii, nagle poczułam dziwne pragnienie, by podejść i stać się jedną z nich. Coś mnie jednak powstrzymało. Teraz jestem zdecydowana, aby jutro uczestniczyć w oktawie.
Dzisiaj przystąpiłam do spowiedzi. Wreszcie pozbyłam się ciężaru grzechów. Ks. Włodzimierz musiał widzieć moje zdenerwowanie. Byłam naprawdę roztrzęsiona, bo miałam ciężki grzech do wyznania. Jadłam kradzione owoce. Oprócz tego nazbierał się również niezły „tobół” innych grzechów. Jak już wcześniej powiedziałam, ks. Włodzimierz musiał zauważyć mojej zdenerwowanie, bo był łagodniejszy niż zwykle. Nie wygłaszał też długich morałów z powodu tego – jak sądzę – iż mój najcięższy grzech poprzedziłam zwrotem: „teraz najgorsze”. Po tonie jego głosu można było się zorientować, że cieszy się z mojego żalu. Faktycznie, byłam bardzo skruszona i zdenerwowana, a w moim skołatanym serduszku tkwiło i tkwi dotychczas mocne postanowienie poprawy. Postanowiłam wyzbyć się złośliwości. Pokutę , którą stanowiła Litania do Najświętszego Serca Pana Jezusa, odmówiłam ze skupieniem i dokładnością, z jaką nie odprawiłam nawet mojej pierwszej pokuty.
Jestem pewna, że nie kocham Pawła. Za to nie mogę opanować mojego wzroku, który uparcie dąży w stronę Juliusza. Chcę go jednocześnie ignorować, bo ma paskudny, despotyczny charakter. Prawie mi się to udaje. Sądzę, że do końca roku szkolnego powiedzie mi się całkowicie.
A mówiąc o końcu roku szkolnego, to nie wiem, co dostanę z matematyki i z wuefu. Z geografii może jeszcze uda mi się poprawić oceny. Muszę się „wykuć” na powtórzenie z pierwszego działu i poprosić o przepytanie mnie.
4 czerwca 1991, wtorek
Teraz wiem, że nie pójdę na oktawę. To naturalne, moja „silna” wola daje znać o sobie.
Dzisiaj pani prawdopodobnie wystawi mi, jak i innym, (niektórym) osobom z mojej klasy oceny na koniec roku z biologii. Oprócz tego spodziewam się piątki z religii. Jak to miło pomyśleć, że z dwóch przedmiotów mogę sobie „bimbać”, ale to chyba grzech. A do piątku muszę zachować czystość, ponieważ chcę na papieskim Mszy Świętej przyjąć Komunię. Poza tym miło byłoby pozostać bez grzechu przez cały miesiąc.
Dzisiaj muszę jeszcze posprzątać, więc chyba lepiej będzie jeśli na razie dam spokój pisaniu.
8 czerwca 1991, sobota
Wczoraj widziałam Ojca Świętego. Myślałam, że jego twarz będzie taka sama jak w telewizji, ale nie. Cóż to za cudowny spokój i światłość biły od niego! Dotąd sądziłam, iż człowiek tak wyglądać nie może, lecz Ojciec Święty… Gdy tylko go ujrzałam, napełniła mnie jakaś niepojęta radość. Miałam ochotę skakać, biec, bo to było tak jakby maleńka cząstka mocy, świętości, spokoju i czystości w cudowny sposób przeszły na mnie. Jeszcze nigdy dotąd nie czułam się tak bardzo szczęśliwa.
10 czerwca 1991, poniedziałek
Ostatnio nasiliła się tęsknota za panią Mądrą. Dzięki temu obecna pani z polskiego znowu straciła w moich oczach. Właściwie nie mam jej nic do zarzucenia, ale na każdym kroku coś mówi mi „Pani Mądra robiła to lepiej….”. Znowu zaczyna mnie denerwować sposób wypowiadania się mojej nowej nauczycielki. Źle się czuję, kiedy ją widzę i Pani Mądra była przecież lepsza!
Jeszcze tli się we mnie słabiutki płomyczek nadziei, że może jeszcze kiedyś wróci, znowu będzie mnie uczyć. Nie musi być aż tak wiele, chciałabym chociaż się z Nią spotkać, porozmawiać. Ale to chyba niemożliwe, niestety. Zresztą!..., po co się nad sobą rozczulać?! Życie jest przecież prawie cudowne! Dzisiaj na przykład kupiłam sobie bajeczny dezodorant o przedziwnym zapachu. Nabyłam też klamrę, dwie gumki oraz fotkę. Zrobiłam również jedno głupstwo. Kupując picie w puszce, nie zauważyłam, że to tonik! Nie mogłam go wypić. Trochę dałam Magdzie i Ani, które były ze mną. Resztę wylałam na ulicę, za radą mojej kuzynki. Trochę szkoda mi pieniędzy, bardziej cieszę się z pozbycia tego świństwa. W ogóle nie lubię alkoholu. Wstrętem napawa mnie szampan, nie mówiąc już o piwie. Nie pojmuję, w jaki sposób ktokolwiek mógłby stać się nałogowym alkoholikiem.
14 czerwca 1991, piątek
Wczorajszy dzień, mimo iż był trzynastym dniem miesiąca, okazał się szczęśliwym. Dostałam piątkę na koniec roku z geografii. Sądziłam, że będę pytana, ale Bartczakowa odrzekła: „Basia się tu tak udziela, to w zasadzie piątkę możemy postawić”. Kiedy to usłyszałam, odetchnęłam z ulgą i z wyrazem bezgranicznego szczęścia klepnęłam na krzesło. Bartczakowej coś musiało się pomylić, bo przecież ja na geografii, której zresztą z całego serca nienawidzę, nie jestem aktywna. Lecz gdybym wyprowadziła nauczycielkę z błędu, to zamknęłabym sobie szanse otrzymania nagrody. Dlatego wolałam tego nie robić i całkiem dobrze na tym wyszłam.
Poza tym najbardziej zasłużoną – moim zdaniem – piątkę otrzymałam z rosyjskiego. I nic dziwnego. Sześć ocen bardzo dobrych, więc innych możliwości po prostu nie było. Tak więc krótko mówiąc, czwórkę dostanę tylko z wuefu. No cóż… Gimnastyczką nigdy nie byłam i prawdopodobnie nigdy nie zostanę. Ale przecież nie można być we wszystkim geniuszem.
Moje stosunki z Ulką znowu się zacieśniły. To miło mieć poczucie, ze jestem od niej lepsza. Ona również wie o tym, lecz to wcale nam nie przeszkadza. Nadal najbardziej ją lubię, ponieważ należy do tego nielicznego grona osób, z którymi można rozmawiać, a nie mówić. Poza tym mamy wiele wspólnych poglądów na różne sprawy i miło spędzam z nią czas. Nasze stosunki zacieśnił też fakt, że Tomek Szubert nareszcie nam nie towarzyszy. Zaczyna nas piekielnie nudzić, dlatego jesteśmy bardzo zadowolone, iż zdecydował się nas opuścić. Teraz możemy przez całą drogę trajlować jak najęte, ale przecież to lubimy. Po co więc odmawiać sobie przyjemności?
Myślami żyję już na wakacjach. Będę mogła do woli jeździć na rowerze, chodzić do Ulki lub też pisać czy czytać. Poza tym kłaniają się perspektywy dwóch wspaniałych wyjazdów. Jeden ze Zbyszkiem na to „coś”, a drugi na wczasy z ciotką Małgośką i tejże córką, a moją ulubioną kuzynką Moniką. Tak więc nic dziwnego, że nie mogę doczekać się zakończenia roku, zwłaszcza, iż czekają mnie dwie nagrody – jedna za naukę, a druga – za zajęcie pierwszego miejsca w konkursie recytatorskim.
17 czerwca 1991
Właśnie świat zasunął się ponurymi smugami deszczu i uczyniło się ciemno. Ten dzień byłby jasny, gdyby nie Magda. Otóż to „rozkapryszone” dziecko, gdy na propozycję, którą złożyła mi Kaja, abym z nią siedziała, zgodziłam się, Magda rozpłakała się. Mnie zrobiło się głupio, a ta idiotka nie rozmawia ze mną ani z Kają. Uparła się, żebym z nią siedziała! Jej humory nie obchodziłyby mnie wcale, gdyby nie to, że jest moją koleżanką. Bo kiedy przyjdę do jej domu, chociażby na jej imieniny, to jakby to wyglądało, że Magda się do mnie nie odezwie? Po rozmowie z Mamą, mimo jej szczerych nagabywań, aby powiedzieć tej kretynce kilka dosadnych słów, postanowiłam jej ulec. Czyż to nie upokarzające? Ostatnio byłam tak nieznośna, że do prawdy nie przystoi to chrześcijance. Więc znowu trzeba się ugiąć przed Bożą wolą. Tak bardzo bym chciała robić to, na co mam ochotę, nie obawiając się konsekwencji, lecz nie jestem już małym dzieckiem. Gdyby tak było, to po prostu wymierzyłabym Magdzie siarczysty policzek i powiedziałbym, jak się zachowuje. Ale po co rozpamiętywać przykrości?
Postanowiłam się odchudzać. Bardzo wątpię, czy coś z tego wyjdzie, ale warto spróbować. Może ograniczyć by jedzenie? Będę pić herbatkę „Hipokrates” i uprawiać intensywną gimnastykę. Może to coś da. Przynajmniej mam taką nadzieję.
Coś około tygodnia temu zostałam zaszczepiona na gruźlicę (cóż za ton). Moja szczepionka się nie przyjęła, więc została powtórzona, ale nie mam już ochoty pisać.