Na przekór zachmurzeniu, na przekór siąpiącemu co chwilę deszczowi, Pani z Panem i ze mną wybrali się do lasu. To była mądra decyzja. Przede wszystkim mało ludzi, czyli i mało psów. Dzięki temu mogłam wolno biegać i nie zapinali mnie co chwilkę na smycz. Jednak najpiękniejsze były zapachy, wszystkie odcienie zieleni, mnóstwo tropów, śladów, słowem rozkosz. Państwo wspominali, że za czasów ich dzieciństwa Las Łabędzki był pełen młodych drzew. Widocznie to było bardzo dawno, bo teraz nad każdą dróżką i ścieżką rozciąga się parasol zielonych liści, wiotkich gałęzi. Ciemnawo, tajemniczo, a ciszę mącą tylko ptaki. Wróciłam mokra, ale nie zabłocona, więc nawet mnie nie torturowano za bardzo wycieraniem. Po takim spacerze dobrze się mi drzemało przy Paulinie, która zaraz po majowym wraz z rodzicami zasiadła do meksykańskiego filmu „Christiada”. Musiał robić wrażenie, bo mnie chwilami szarpała, to znowu bezwiednie głaskała, by za chwilę wstrzymać oddech. Niestety, prawie nic z tego nie rozumiałam, z wyjątkiem tego, że Meksyk jest bardzo daleko, więc pomóc tym dzielnym ludziom nie mogę. Poza tym, to się zdarzyło sporo lat temu. Ale niechby dzisiaj, niechby u nas, to ho ho, ja też potrafię bronić. wiary w Boga. Część. Astra