Jusepe de Ribera wielkim malarzem był. Jak przystało na hiszpańskiego artystę, większość twórczego życia spędził w Neapolu
Bo jakoś tak to było, że Hiszpania w swoim złotym wieku (dosłownie złotym, bo po odkryciu Ameryki złoto płynęło do Hiszpanii obficie jak głupie odzywki w internecie) chętnie przyjmowała cudzych artystów, a swoich doceniała, gdy wyjechali. Sam Ribera stwierdził, że „Hiszpania jest kochającą matką dla cudzoziemców i okrutną macochą dla własnych synów”. Co? Pytacie, kto to był Sam Ribera? Nie, on był Jusepe, a strażak Sam. No i oczywiście Kevin też był Sam – w domu. Ale Jusepe de Ribera nie miał z nimi nic wspólnego. On miał związek ze swoimi obrazami, a raczej one z nim. Łatwo je rozpoznać. Są bardzo wyraziste. Mocne kontrasty światła i cienia, coś podobnego jak u Caravaggia (na nim się zresztą wzorował), ale pozy jego bohaterów są jakby uchwycone w trakcie wykonywania gwałtownych ruchów. Często są to męczennicy: jednego rozciągają na jakiejś belce, drugiego obdzierają ze skóry, z trzeciego wystają strzały – takie rzeczy. Tło za nimi jest zwykle ciemne. Ale na starość coś się tam malarzowi rozjaśniło – zaczął malować jaśniejsze obrazy i swobodniej machał pędzlem. Obraz „Święty Franciszek w ekstazie”, który tu fałszuję, należy do tego drugiego okresu, co łatwo rozpoznać choćby po tym jaśniejszym tle.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.