Jasna Góra nie powinna była stawiać oporu. Nie broniło się oblężonych twierdz, gdy nie było nadziei na odsiecz. Ale to nie była taka twierdza, jak inne, a i odsiecz nie była taka, jaką zwykłe fortece mogły otrzymać.
Huk dział i rusznic rozległ się nad Jasną Górą w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia 1655 roku. To nic dziwnego, bo już od półtora miesiąca twierdza była oblężona przez szwedzkie wojska. Tym razem jednak załoga klasztoru strzelała na wiwat, żeby uczcić dzień świętego Szczepana męczennika, a i na cześć jego imienników. Do wtóru kanonadzie przygrywała „słodką melodią” klasztorna kapela. Nagle wśród oblegających rozległy się krzyki. Z murów można było dostrzec sylwetki kanonierów, porzucających szańce i biegnących w stronę obozu. Tam dopiero udało się Szwedom opanować przerażonych żołnierzy. Myśleli biedacy, że to strzelanie zwiastuje jakiś atak albo oznacza odniesiony triumf. Oblegający częstochowski klasztor byli już u kresu wytrzymałości. Dojmujące zimno i inne niewygody mieszkania pod namiotami dawały się Szwedom we znaki. Nie rozumieli, co się dzieje. Dużo większe zamki otwierały przed nimi bramy bez jednego wystrzału, a tu kilkuset mnichów i żołnierzy opiera się im od tygodni. „Na co oni liczą?” – zachodził w głowę generał Miller, dowódca stojącego pod murami wojska. Załoga klasztoru na odsiecz przecież nie miała co liczyć. Poznań, Warszawa, Kraków i dziesiątki pomniejszych miast były we władaniu króla z Północy, Karola Gustawa. Polski król Jan Kazimierz uciekł za granicę i siedział na Śląsku, nie wiedząc, co począć.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.