Mieszkańcy Konstancji zbiegli się oglądać rzadkie widowisko. – Heretyka będą palić! – rozchodziła się w tłumie wieść. W bramie pokazał się orszak wiodący skazańca. Z daleka widać było papierową mitrę na jego głowie. Wymalowano na niej diabły i napis „herezjarcha”. Tak nazywano ludzi, którzy głosili rzeczy sprzeczne z nauką Kościoła.
Skazaniec nazywał się Jan Hus. Był księdzem i wykładowcą na uniwersytecie w Pradze. Ongiś, w tamtejszej kaplicy Betlejemskiej, głosił po czesku kazania, a że był gorliwym kapłanem i świetnym mówcą, słuchaczy miał wielu. Mistrz Jan wołał, że źle się dzieje w Kościele, że duchowni nie żyją według Ewangelii, że nie myślą o biednych. Nie on jeden to mówił, bo czas dla Kościoła rzeczywiście był trudny. Ludzie nie bardzo wiedzieli, kto właściwie kieruje Kościołem, bo skłóceni kardynałowie wybierali swoich „papieży”. W końcu prócz prawowitego papieża było jeszcze dwu antypapieży – bo tak nazywano uzurpatorów. Protest Jana Husa nie był więc niczym nadzwyczajnym. Problemy zaczęły się, gdy zetknął się z naukami Johna Wiclefa. Ten Anglik głosił, że w Komunii świętej nie ma prawdziwego Chrystusa, odrzucał sakrament pokuty i kult świętych. Hus przejął się tymi błędnymi naukami, choć niezupełnie się z nimi zgadzał. Arcybiskup Pragi uznał jednak, że Hus głosi nauki niebezpieczne dla wiary, więc go wyklął. Ten jednak nie podporządkował się i dalej głosił kazania.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.