Zależało mu na Rzeczpospolitej, a nie na sławie. Dziś jego imię sławi hymn Rzeczpospolitej.
Wnętrze chłopskiej w Sokołówce na Ukrainie izby oświetlały świece i płomień paleniska. A dokładano do ognia, bo na zewnątrz mróz trzymał mocny. W izbie stało kilku zbrojnych, ale zachowywali się cicho, bo pod ścianą na prostym posłaniu umierał ich wódz, Stefan Czarniecki. Niejednemu z obecnych łza się w oku zakręciła, gdy hetman do każdego z nich wyciągnął rękę. Byli z nim przecież w rozmaitych dolach i niedolach, u jego boku stoczyli dziesiątki bitew i jeszcze więcej potyczek. To przy nim zyskali sławę „czarniecczyków”, której zazdrościł im każdy rycerz w Rzeczpospolitej. – Przyprowadźcie konia – powiedział słabym głosem umierający. Ulubiony wierzchowiec hetmana jakoś zmieścił się w ciasnych drzwiach chałupy. Wódz pogładził jego łeb. – Żegnaj – wyszeptał. Potem do posłania podszedł ksiądz i udzielił umierającemu sakramentów. Chwilę potem Stefan Czarniecki, hetman polny koronny skonał. Był 16 lutego 1665 roku.
W siodle od młodości
Pogrzeb wyprawiono Stefanowi Czarnieckiemu w Warszawie wielki, jak przystało największym dygnitarzom państwa. Zasłużył na to po stokroć, choć za życia zaszczyty rzadko go spotykały. Nie był magnatem, tylko zwykłym szlachcicem ze wsi Czarnca, jednym z jedenaściorga rodzeństwa. Od młodości walczył w rozlicznych wojnach jako prosty żołnierz. Miał kilkanaście lat, gdy zaciągnął się do „lisowczyków” – najemnej lekkiej jazdy Aleksandra Lisowskiego. Ci doskonali kawalerzyści siali postrach w całej Europie, a Czarniecki w ich szeregach do perfekcji posiadł umiejętność wojowania. Jako zaledwie osiemnastoletni młodzieniec gromił Turków w wielkiej bitwie pod Chocimiem.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.