Jeździ po całym świecie i opowiada o szalonej miłości Boga. Cóż w tym dziwnego? Podobnie postępuje wielu zakonników. No tak, ale niewielu o tym… rapuje
Południowy Bronx – centrum murzyńskiego getta. Czerwona cegła, charakterystyczne zewnętrzne schody przeciwpożarowe. Wokół bieda. Policja rzadko zapuszcza się w te strony. Młodzi chłopcy nudzą się. Bez celu snują się po ulicach. Szukają zaczepki. Nagle ich uszy wyłapują znajomy rytm. Ktoś na ulicy zaczyna rapować. Chłopcy zbliżają się i przecierają oczy ze zdumienia. Na chodniku stoi opalony, czarnowłosy ksiądz. Ma szary połatany habit. W ręce trzyma czerwoną gitarę basową. Językiem hiphopu opowiada o Bożej miłości. Jest w tym niezły, słowa wypadają z prędkością karabinu maszynowego. Chłopcy baranieją. Rapujący ksiądz? Ojciec Stan Fortuna jest franciszkaninem, wokalistą, raperem, jazzmanem i Bóg wie, kim jeszcze. Gra na wielu instrumentach. Najczęściej występuje jednak z gitarą basową. Nie gra z żadnym zespołem. Stoi na scenie sam, a mimo to wypełnia ją dźwiękami tak, jakby grała spora orkiestra. Gra mnóstwo koncertów na całym świecie. Jego kalendarz wypełniony jest z ponadrocznym wyprzedzeniem. Dociera tam, gdzie nie docierają inni kapłani. Z jego twarzy nie znika uśmiech. We wszystkich stara się dostrzec dobro. – Wiesz, co mnie najbardziej urzekło? – mówi Maciek Syka, zanurzony po uszy w hip-hopie chłopak, który kilka lat temu przeżył nawrócenie. – Większość moich pobożnych znajomych zaczęłaby od tego, że młodzi z Bronksu są źli, agresywni, brudni. A Stan? Zaczął od tego, że to wspaniałe dzieciaki, choć borykają się z wieloma problemami.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.