Przyznaję, czasami przychodzą mi do głowy niepoważne pomysły. A to wymyślę, by pojechać do Czarnobyla, gdzie w 1986 roku doszło do katastrofy atomowej. Kiedy indziej zamarzy mi się skakać ze spadochronem (to jeszcze przede mną), albo robić prawo jazdy na motor (to już za mną). Na początku tego roku – ni z tego, ni z owego – zapytałem sam siebie, a niby dlaczegoby nie wejść na pokład okrętu podwodnego? Szalone? Macie rację.
MUZEUM SIĘ NIE LICZY
Już kiedyś pojawiłem się na pokładzie okrętu podwodnego. Ale to było w Szwecji, a okręt był zabytkowy. Stał przycumowany w porcie, a na jego pokładzie wszędzie były zabezpieczenia, żeby nieuważny turysta, broń Boże, gdzieś się nie uderzył. Bądźmy szczerzy, takie zwiedzanie to żadna frajda. Pierwsza sprawa, zadzwoniłem do rzecznika prasowego Wojska Polskiego. Ten przekserował mnie do rzecznika Marynarki Wojennej. Po 6 miesiącach byłem na pokładzie ORP (Okręt Rzeczypospolitej Polskiej) Kondor. Dlaczego trwało to aż 6 miesięcy? Okręt podwodny to nie statek wycieczkowy. Marynarka Wojenna ma swój harmonogram, swoje zadania i misję. Na trwający dwa tygodnie rejs nie może zabrać dwóch cywilów (fotoreporter i dziennikarz). Niektóre działania naszych okrętów są tajne, inne mogą być niebezpieczne (np. ćwiczenia bojowe). Jest jeszcze jeden argument. Na okręcie podwodnym nie ma wolnych miejsc. Tam każdy centymetr kwadratowy jest wykorzystany. Jeżeli na pokład mają wejść dwie dodatkowe osoby, dwóch marynarzy musi pozostać w porcie. Poza tym na nasze wejście na pokład zgodę musiał wydać Dywizjon Okrętów Podwodnych, a my musieliśmy przejść badania medyczne.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.