Co łączy wizytę u dentysty ze spowiedzią i jak pozbyć się lęku na widok konfesjonału?
Przypominamy rozmowę z ks. Wojciechem Węgrzyniakiem.
Mały Gość Niedzielny: Klękamy wieczorem przy łóżku. Przypominamy sobie, że nieźle narozrabialiśmy. Jest nam naprawdę głupio, przepraszamy Pana Boga, obiecujemy poprawę i idziemy spać. Mogłaby tak wyglądać spowiedź?
Ks. Wojciech Węgrzyniak: I tak w sumie to wygląda. Jeśli kocham Pana Boga i zrobiłem coś złego, to nawet nie muszę czekać na wieczór, żeby Go przeprosić. Podobnie z ludźmi. Gdy zrobimy coś złego, trzeba przeprosić, pojednać się i naprawić, co można naprawić. Spowiedź bez pojednania się z tymi, wobec których zawiniliśmy, nie jest najlepszym pomysłem.
Ale to prawda, że Kościół mówi, że taka „spowiedź” nie wystarcza, albo że wystarcza tylko w niebezpieczeństwie śmierci. Kiedy nie mam możliwości pójścia do spowiedzi, powinienem przeprosić z całego serca Boga i bliźnich, tak by umierać pojednany ze wszystkimi.
Skoro to Bóg przebacza nasze grzechy, to po co ksiądz?
Ksiądz jest potrzebny przynajmniej z czterech powodów. Po pierwsze, Jezus powiedział: „Komu odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a komu zatrzymacie, są im zatrzymane” (J 20,23). To nie jest więc nasz wymysł, ale nakaz Jezusa, żeby wyznawać grzechy przed Jego uczniami.
Po drugie, taka była praktyka Kościoła od początku, jak czytamy w liście św. Jakuba: „Wyznawajcie zatem sobie nawzajem grzechy” (Jk 5,16) czy w liście św. Jana: „Jeżeli wyznajemy nasze grzechy, Bóg jako wierny i sprawiedliwy odpuści je nam” (1 J 1,9).
Po trzecie, gdybyśmy nie mówili nikomu o grzechach, byłoby niebezpieczeństwo, że sami siebie będziemy okłamywać albo będzie się nam wydawało, że jest lepiej, niż jest, lub że jest gorzej, niż jest. Trochę jak z lekarzem. Lepiej czasem pokazać mu, gdzie nas boli, albo powiedzieć, co nas boli, a on już pomoże ustalić, czy to jest choroba, a jeśli tak, to jaka.
Po czwarte, każdy grzech rani też pośrednio lub bezpośrednio wspólnotę Kościoła. Dlatego wyznajemy grzechy przed jej przedstawicielem. Ksiądz działa trochę jak kabel elektryczny. Wiadomo, że jest prąd, wiadomo, że go potrzebujemy, ale bez Kościoła-elektrowni i księdza-przekaźnika nie naładujemy nawet komórki.