nasze media Mały Gość 12/2024

Franek fałszerz

|

MGN 11/2013

dodane 17.10.2013 10:31

Co ma wisieć...

Ludzie wiszą na linie nad szalejącym morzem – a jak wiadomo, co ma wisieć, nie utonie. Nie utonie zwłaszcza wtedy, gdy wisi na dość solidnym urządzeniu.

Lina widoczna na obrazie łączy coś, czego z nie widzimy z czymś, czego także nie widzimy, ale można się domyślić, że po lewej jest statek (w lewym górnym rogu łopocze coś na kształt poszarpanego żagla), a po prawej ziemia. Ponad pianą fal widać skaliste wybrzeże, a na nim gestykulujących ludzi. Winslow Homer – bo tak się nazywał autor malowidła – często malował obrazy „reporterskie”. W jego czasach fotografia dopiero stawiała pierwsze kroki, więc bardzo ceniono malarstwo realistyczne, które pokazywało ważne wydarzenia. Gazety pełne były wtedy rycin, na których artyści przedstawiali to, co dziś pokazują zdjęcia. Takie rzeczy robił również Homer. Przez dwadzieścia lat miał pracę ilustratora w amerykańskich magazynach „Ballou’s Pictorial” i „Harper’s Weekly”. Był nawet korespondentem wojennym w czasie wojny secesyjnej, gdy starły się ze sobą stany Ameryki Północnej. Obraz, którym zajmuję się tutaj, nazywa się „Linia życia”. Nie jest to dokładny zapis tego, co malarz widział, ale jednak do prawdziwego wydarzenia nawiązuje. Konkretnie do katastrofy statku „Iron Crown”, który rozbił się u wybrzeży Anglii 21 października 1881 roku. Homer był świadkiem tego wydarzenia i stał na plaży, robiąc szkice. Widział, jak część załogi zdołała przedostać się na ląd, widział rozbitków, zatroskanych o los zaginionych towarzyszy. Co robił w Anglii skoro mieszkał w Ameryce? Ano, akurat tego roku wybrał się na Wyspy i został tam przez dwa lata. Mniej więcej w tym też czasie był na wystawie nowoczesnego sprzętu ratownictwa morskiego, na którym zobaczył właśnie takie urządzenie, jakie widać na obrazie. Umożliwiało sprawny i w miarę bezpieczny transport ludzi, ewakuowanych z niebezpiecznych miejsc. Zrobiło to na nim duże wrażenie. Świadczy o tym obraz i sam jego tytuł: „Linia życia”. Widać na nim ratownika, trzymającego damę, która, jak się domyślamy, była pasażerka rozbitego statku. Jest nieprzytomna, ale uprząż i mocne ramiona mężczyzny sprawiają, że – jak czuje widz – jest już uratowana. Czerwony szal kobiety zasłania twarz ratownika. To celowy zabieg – chodziło o to, żeby widz skupiał się na samej akcji ratunkowej, a nie zastanawiał się, kim też ten ratownik jest, albo co też w takiej chwili myśli. Homer jednak był zbyt dobrym malarzem (uważano go za jednego z najlepszych artystów amerykańskich), żeby na tym poprzestać. Obraz ma skłaniać do zastanowienia się nad tym, jak kruche jest ludzkie życie wobec potężnej natury. Niepozorne rzeczy mogą zdecydować o tym, czy ktoś będzie żył. Cóż to takiego taka lina? A jednak na niej może zawisnąć cały los człowieka. Mistrzostwo Homera polegało na tym, że umiał zręcznie działać na widza atmosfera swoich dzieł. Człowiek, który ogląda jego obrazy, natychmiast uruchamia wyobraźnię, i to na pełnych obrotach. Nie inaczej jest z „Linią życia”. No to przyglądajcie się obrazowi, szukajcie fałszerstw, których tym razem jest dziewięć, a ja idę na herbatkę.