dodane 14.02.2013 07:00
Caravaggio – znacie? Takie sobie, nie? Domy stare, uliczki wąskie…
No dobra, jasne, że nie chodzi o włoskie miasteczko Caravaggio, tylko o malarza. Dziś mało kto by wiedział o miasteczku, gdyby się tam ten malarz nie urodził. Tak to czasem bywa, że człowiek jest sławniejszy od kury… od jajka… W każdym razie jakoś tak. Tak czy inaczej, Michelangelo Merisi da Caravaggio stał się o wiele sławniejszy niż miasto, z którego się wykluł. Słusznie zresztą, bo był naprawdę dobry w pędzlu, jeszcze lepszy niż w gębie i pięści. Te dwie ostatnie rzeczy akurat przysporzyły mu wiele problemów, zwłaszcza gdy opuścił swoje rodzinne miasteczko i znalazł się w Rzymie. Osobliwy żywot tam prowadził. W nocy włóczył się po mieście z podejrzanymi typami, a w dzień malował i sprzedawał swoje obrazy za grosze. Często było tak, że przychodził do knajpy i rysował na poczekaniu czyjś portret, za co dostawał kolację. I pomyśleć, że dziś za jeden taki rysunek mógłby opłacić kolacje do końca życia. Bo też Caravaggio okazał się jednym z najwybitniejszych artystów w historii. Nikt tak wcześniej nie malował. Jego dzieła są wyraziste, kolory mocne, śmiałe, postacie tak żywe, że niemal chciałoby się z nimi rozmawiać. A do tego była w tym myśl, emocja, były ukryte znaczenia.
Michelangelo Merisi da Caravaggio (1571–1610)
Caravaggio nie przejmował się panującymi zasadami malowania, gwizdał na to, że należy pokazywać „piękno doskonałe” – jego modelami często byli prości ludzie, biedota i wyrzutki, z którymi się zadawał. „Znawcy sztuki” oburzali się na to, ale nawet na salonach jego dzieła zaczęły znajdować uznanie. Zawisły w kościołach i w pałacach. Ktoś ze współczesnych tak o nim napisał: „To mieszanka bzika i tęgiej głowy. Może pracować dwa tygodnie bez przerwy, ale potem na miesiąc lub dwa rusza na włóczęgę w towarzystwie służącego i ze szpadą u boku, szukając wyłącznie rozrywki, zawsze gotów stanąć do pojedynku i skory do bitki”. Tak skory był do tej bitki, że zabił w pojedynku malarza Tommasoniego. Został za to aresztowany, ale uciekł do Neapolu. Dzięki temu kilka tamtejszych kościołów wzbogaciło się w jego znakomite dzieła. Był jednak ścigany, uciekł więc na Maltę, gdzie przyjęli go jako współbrata joannici – rycerze zakonnicy, zwani też kawalerami maltańskimi. Tu też powstało kilka obrazów, ale – jak to u Caravaggia – znowu nabroił. No i jak to on, znów uciekł. Małą łódką popłynął na Sycylię. Potem pojawiła się nadzieja, że papież go ułaskawi, więc postanowił wrócić do Rzymu. Nie dotarł tam jednak. Zmarł tuż przy granicy Państwa Kościelnego. Nie jest jasne, czy zmarł z powodu malarii, czy z powodu ran, czy też go zamordowano. Ale pozostały po nim znakomite obrazy, spośród których wybrałem dziś ten: „Ekstaza św. Franciszka”.
Caravaggio przedstawił tu świętego po otrzymaniu stygmatów. Znaki męki Chrystusa, którymi Bóg zaszczycił Franciszka z Asyżu, były pierwszymi znanymi w Kościele stygmatami. Stało się to po długim poście, jaki święty podjął na górze Alwernia. Na obrazie za bardzo stygmatów nie widać, jest tylko rana w boku, widoczna przez dziurę w habicie. Widzimy świętego, pogrążonego w zachwycie, którego podtrzymuje anioł. Oświetla ich nieziemskie światło, dzięki czemu mocno odbija się krajobraz, który tonie w wieczornym półmroku. Wokół panuje atmosfera ciszy, jakby cała przyroda zamilkła, zadziwiona tak niesłychanym wydarzeniem. Ten obraz też dobrze jest oglądać w ciszy – wtedy może przemówić. A gdy już nasycicie się ciszą, proponuję poszukanie 9 różnic.
ADRES: | KONTAKT: |
Mały Gość Niedzielny |
redakcja@malygosc.pl
|