dodane 04.04.2012 13:34
Czy można być jednym z najsłynniejszych malarzy i jednocześnie być kiepsko znanym? Można – jeśli się jest Rogierem van der Weydenem.
Bo z nim było właśnie tak: słynął szeroko jako znakomity artysta, ale nie miał zwyczaju podpisywać swoich dzieł. Zresztą za jego czasów mało który twórca to robił. Nie inaczej było we Flandrii, gdzie mieszkał. Malarzy uważano tam wtedy za rzemieślników i oni sami też to akceptowali. Dlatego nie zostawiali na swych dziełach informacji o sobie. W dokumentach też po nim szczególnie dużo wiadomości nie zostało. Coś tam, oczywiście, wiadomo. Na przykład to, że ojciec Rogiera, Henri de la Pasture, był nożownikiem. – Jak to nożownikiem? – spytacie. No cóż, pod koniec średniowiecza rewolwerów jeszcze nie było, więc rewolwerowcem nie mógł być, prawda?
No dobra – wyrabiał noże. A dlaczego nazywał się inaczej niż syn? Ano, dlatego, że wcześniej mieszkał w strefie francuskojęzycznej, a potem przeniósł się bardziej na północ i zrobił się „van der”. Dowodów osobistych i paszportów też jeszcze wtedy nie było, więc jak tam człowieka nazywali, tak i on się nazywał.
Tak czy owak niewiele wiemy o tym, co robił van der Weyden przed rokiem 1427, natomiast o tym, co robił po roku 1427 również niewiele wiemy. A co się takiego wydarzyło w tym roku, że o nim piszę? Otóż osiągnął wówczas okrągłe 27 lat. Ale nie było to wcale jego najważniejsze osiągnięcie. Przeciwnie – dopiero potem się zaczęło. Jakieś osiem lat później Gildia Łuczników z Louvain zamówiła u niego obraz „Zdjęcie z krzyża”. No i bardzo dobrze, że zamówiła, bo dzięki temu powstało takie dzieło, że nawet mucha siada z wrażenia. Widzicie je tutaj.
Przypuszczalnie van der Weyden uczył się początkowo u jakiegoś rzeźbiarza, bo jego malarstwo jest właśnie takie „rzeźbiarskie”. Spójrzcie na ten obraz: wygląda trochę jak płaskorzeźba. Postacie bardzo wyraziste, wychodzą z tła jak figury, bo tło jest płaskie – w złotym kolorze. Malarz namalował je tak, jakby postacie były wewnątrz skrzyni. Efekt „rzeźby” wzmacniają narożniki, udające rzeźbiony ornament.
Rogier van der Weyden (1400-1464)
Zdjęcie z krzyża, 1435
Muzeum Prado, Madryt
Ten obraz był środkową częścią ołtarza. Jego skrzydła się nie zachowały. Ale to, co jest, i tak zupełnie wystarczy, żeby klaskać uszami z zachwytu. Nie mam miejsca na pokazanie zbliżeń, ale wierzcie mi: każdy detal jest namalowany z absolutną perfekcją.
Spójrzcie na postacie Jezusa i Maryi. Widzicie to? Ich ciała przybrały takie same pozycje. Znaczy to, że omdlewająca z bólu Matka Boża dzieli cierpienie ze swoim Synem.
Obok prawej dłoni Maryi widać czaszkę – to czaszka Adama, który wreszcie doczekał się odkupienia.
Jezusa podtrzymuje pod ramiona Józef z Arymatei, a Nikodem podtrzymuje Jego nogi. Scenę, jak nawiasy, zamykają postacie Jana i Marii Magdaleny. Wszystkie widoczne na obrazie osoby łączy ten sam ból. Cały obraz jest jakby poprowadzony mistrzowsko zarysowanymi liniami konturów postaci.
Wystarczy dokładniej przyjrzeć się temu malowidłu, żeby zauważyć, że czegoś takiego nie mógł stworzyć byle kto. Nic dziwnego, że van der Weyden jeszcze za życia doszedł do szczytu sławy. Od niego uczyli się najlepsi malarze, na przykład Hans Memling. Niestety, sporo jego dorobku przepadło, jak na przykład dekoracja jednej z sal brukselskiego ratusza. Przez ponad 250 lat budziła powszechny zachwyt, aż do dnia, gdy w 1695 roku zniszczył ją szalejący w mieście pożar.
Na szczęście „Zdjęcie z krzyża” przetrwało i nie tylko można je podziwiać, ale także fałszować, co też niniejszym, w dziesięciu szczegółach, uczyniłem.
To cześć, moje smoki.
ADRES: | KONTAKT: |
Mały Gość Niedzielny |
redakcja@malygosc.pl
|