dodane 21.03.2012 08:58
Henryk Siemiradzki (1843-1902), „Chrystus i Samarytanka” (1890), olej na płótnie, Galeria Sztuki, Lwów
Podoba się Wam ten obraz co? Jest w nim coś takiego, że chciałoby się tam wejść. Prawie na własnej skórze czuje się ciepło słonecznego dnia, ale jednocześnie przyjemny chłód cienia. Te plamy barwne, ta zieleń łąk i błękit nieba! No i ta bliskość studziennej wody – po prostu sielanka. Z polskich malarzy chyba tylko niejaki Henryk Siemiradzki potrafił malować równie żywe, barwne i dekoracyjne obrazy. Całe szczęście, że i ten obraz namalował, bo gdyby kto inny go stworzył, to by go pewnie spaprał. Ponieważ jednak Siemiradzki malował jak Siemiradzki, nic dziwnego, że jego obrazy bardzo się podobały. No powiedzcie, czy nie powiesilibyście sobie tego obrazu w domu? Ja bym nie powiesił, bo by mnie zaraz okradli, a może i powiesili na miejscu obrazu. Bo teraz dzieła Siemiradzkiego na aukcjach sprzedają się po kilka milionów złotych, a czasem i dolarów. Jak się ma coś tak drogiego na ścianie, to trzeba mieć jeszcze bardzo dużo pieniędzy, żeby upilnować i obrazu, i nawet ściany.
Henryk Siemiradzki (1843-1902)
Sam autor nawet nie przypuszczał, że za jeden swój obraz mógłby dziś kupić wszystkie, które w ogóle namalował, a jeszcze by mu zostało na lody. Ale i tak, jak na artystę, powodziło mu się niezgorzej. Zresztą był przyzwyczajony do dostatku, bo jego ojciec był wysokim oficerem armii carskiej. Jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego carskiej, a nie polskiej, informuję, że polskiej wtedy nie było, bo to były zabory. Ale mimo że tata Henryka służył carowi Rosji, syna wychował na polskiego patriotę. Talentu malarskiego u syna z początku nie docenił. Posłał go na studia przyrodnicze do stolicy, która wtedy – również z braku Polski – mieściła się w Petersburgu. Gdy syn skończył, co chciał tata, zajął się studiowaniem tam, gdzie chciał on sam – czyli na Akademii Sztuk Pięknych. Też w Petersburgu. Zresztą nie najgorzej tam wtedy uczyli. A potem pojeździł sobie po świecie, głównie po Włoszech. Gdy przyjechał do Neapolu, akurat wybuchł Wezuwiusz. Prawdopodobnie jednak nie zrobił tego na widok malarza, bo Siemiradzki nie był wcale taki denerwujący. Po prostu ten wulkan jest taki wybuchowy. Z Włoch zostało Siemiradzkiemu sporo wspomnień i niejedno z tego, co tam widział, znalazło swój ślad na obrazach. Ale ja tu skype, skype...
Chciałem powiedzieć ja tu gadu, gadu, a trzeba jeszcze przecież napisać coś o samym obrazie. Pewnie wiecie, co to za scena? Nie chwalcie się, każdy umie przeczytać, że to „Chrystus i Samarytanka”. Chodzi o wydarzenie, które opisuje Ewangelia. Jezus przechodził przez Samarię, której mieszkańcy – jak zapomnieliście z religii – byli skłóceni z Żydami. Mieli do siebie stosunek nie lepszy niż kibice Wisły Kraków do kibiców Legii Warszawa. To sobie możecie wyobrazić, jak zdziwiła się Samarytanka, gdy tu nagle odezwał się do niej Żyd. A że Jezus siedział przy studni, powiedział kobiecie o wodzie żywej, która gasi wszelkie pragnienie. Samarytanka najpierw myślała, że chodzi o wodę ze studni, ale Jezus wyprowadził ją z błędu. Ten właśnie moment widać na obrazie. Lewą ręką Zbawiciel wskazuje wodę w studni, ale prawą wskazuje na siebie. Ujawnia, że jest Mesjaszem. Mówi, że to On właśnie może dać wodę życia, która „wytryskuje ku życiu wiecznemu”. Widać, że Samarytanka słucha z zaciekawieniem.
Nie ma między nimi wrogości. Obraz wygląda bardzo prawdziwie, bo też Siemiradzki bardzo dbał o szczegóły. Zarówno krajobraz, jak i elementy stroju obu postaci mogły tak wyglądać naprawdę. To jest właśnie urok niektórych obrazów akademickich (bo Siemiradzki malował w stylu akademickim), że są zrozumiałe, a jednocześnie perfekcyjnie wykonane. Dzieła Siemiradzkiego mają poza tym wszystkim swój styl, dzięki któremu wystarczy jeden rzut oka, żeby powiedzieć, kto jest ich autorem. Chodzi oczywiście o rzut oka na obraz – nie na podpis. Sam Siemiradzki żył sobie dość spokojnie. Stać go było nawet na sprawienie wspaniałego prezentu miastu Kraków w postaci olbrzymiego malowidła „Pochodnie Nerona”. Za to i za wiele innych znakomitych dokonań uznano go za godnego pochowania w krypcie zasłużonych na krakowskiej Skałce. Nie, nie, spokojnie – najpierw zachorował i umarł. Potem go pochowano. Przecież nie muszę wszystkiego pisać. Nie napisałem na przykład, że się urodził, ale skoro malował obrazy, to chyba musiał się urodzić, no nie? Gdyby się urodził w oddziale dla zasłużonych, to też bym o tym napisał, ale on urodził się zupełnie zwyczajnie. No nic. Fałszerstw jest osiem. Pa, pa, smoki ogniste. Fałszerstw jest 8
Fałszerstwa ujawnione
Drogie smoki. Podróż cesarza Kangxi była długa, ale nie taka znowu trudna, przynajmniej w sensie poszukiwania fałszerstw. Gdyby ktoś nie wiedział, co to za portret wstawiłem na zboczu jednej z gór, to informuję, że to Mao Zedong. To ten komunistyczny przywódca Chin. Było o nim w poprzednim numerze. Ale ja tam o komunistach pisać nie chcę, wolę zająć się przyjemnymi sprawami, czyli losowaniem nagrody. A zatem nagrodę drogą losowania wygrał tym razem JAN PIĄTEK z Fastiv na Ukrainie. Badzo mi miło. Polecam się na przyszłość i w ogóle.
ADRES: | KONTAKT: |
Mały Gość Niedzielny |
redakcja@malygosc.pl
|