dodane 23.03.2012 13:32
Winslow Homer (1836 – 1910), „Strzał z bicza”, 1872 olej na płótnie Butler Institute of American Art, Ohio
Oj, co to się dzieje w tej Ameryce. Każdy tam może mieć broń palną, a jak nie ma strzelby czy innego rewolweru, to strzela choć-by z bicza. A jak nie ma bicza, to robi go z ludzi. Przynajmniej kiedyś była tam popularna taka zabawa „strzał z bicza”. Polegała na tym, co widzicie na załączonym obrazku. Ustawiał się szereg chłopców – dziewczyn może też czasami, ale dziewczyny chętniej strzelają oczami - którzy chwytali się za ręce. Jeden koniec szeregu był nieruchomy jak igła cyrkla, wbita w kartkę. Pozostali chłopcy biegli, a że tworzyli sznurek, obracali się wokół „igły cyrkla”. Jak łatwo się domyślić, największego rozpędu nabierali ci, którzy byli na końcu „bicza”.
Winslow Homer (1836 – 1910)
Tym samym byli najbardziej poddani działaniu siły odśrodkowej. Sztuka polegała na tym, żeby bicz jak najdłużej utrzymał się w całości. Z reguły po krótkim czasie bicz się rozpadał, bo ci na końcu nie potrafili ani utrzymać się na nogach, ani utrzymać dłoni sąsiadów. Jeśli zdołacie zebrać odpowiednią grupę, możecie sami to wypróbować. Tylko postarajcie się najpierw o warunki zbliżone do tych na obrazie, bo inaczej koniec „bicza” może wylądować na jakimś samochodzie albo innej przeszkodzie, jakich teraz pełno. Warto też zadbać, żeby grunt był przyjaźniejszy organizmowi niż beton, asfalt albo kostka brukowa. Chłopcy na obrazie mają idealne warunki do takiej zabawy. Wiadomo - Ameryka. A przynajmniej Ameryka Północna półtora wieku temu. Nie było wtedy sal gimnastycznych, ale po co, skoro łąka przed szkołą była większa, niż ten stadion w Warszawie, którego jeszcze nie ma. Szkoły wtedy też rzadko były imponujące, ale po co, skoro taka buda jak na obrazie zupełnie wystarczała.
Nawet buty, jak widać, nie były chłopakom potrzebne. W tamtych czasach obuwie zakładało się głównie do kościoła albo do trumny - chociaż w tym ostatnim wypadku niekoniecznie. No, może dzieci z bogatszych domów chodziły też w butach do szkoły. Wygląda na to, że do takich należą ci dwaj na końcu bicza, którzy właśnie z niego wypadają. Być może autorowi obrazu chodziło o jakiś symbol – na przykład taki, że tym w butach najtrudniej. Właśnie oni nie wytrzymują tempa, a ci na bosaka triumfują. Homer lubił takie klimaty. A właśnie – nie napisałem, że autor tego dzieła nazywał się Homer. Nie, to nie chodzi o tego Greka, który opisał wojnę trojańską.
To nie ta epoka i nie ta branża. Tu chodzi o Winslowa Homera, Amerykanina. Ten pan malował w czasach, gdy po prerii biegały jeszcze wielkie stada bizonów, za nimi uganiali się Indianie, a za Indianami biali. To były czasy, gdy wódz Siedzący Byk nie dawał się posadzić - ani za kratkami, ani w rezerwacie. Poniższy obraz powstał cztery lata przed największym triumfem Indian pod Little Big Horn. To dlatego sceneria i klimat tego obrazu przypomina plenery znane z westernów: wielkie zielone lasy, proste zabudowania z drewna i dużo przestrzeni. Wszystko dlatego, że to po prostu były czasy westernów. Inna rzecz, że panu Homerowi raczej nie groziło, że mu w czasie malowania płótno rozerwie strzała wystrzelona znienacka albo i z łuku. Bo ten obraz powstał w Nowej Anglii. To północno-wschodnia część USA, w której Indian już dawno nie było. Oni walczyli jeszcze na dzikim zachodzie, a Nowa Anglia to był cywilizowany wschód. Ameryka była już też po wojnie secesyjnej, w której Winslow Homer bywał malreporterem. Zapytacie, co to za funkcja.
No cóż, wtedy fotografia dopiero stawiała pierwsze kroki, więc nie było fotoreporterów. Byli ludzie, którzy malowali albo rysowali do gazet to, co zobaczyli. „Malreporter” to mój pomysł. Nie twierdzę, że najlepszy. Ani nawet dobry. Lepiej tego nie powtarzajcie. Ale poniższy obraz do takich reporterskich malowideł nie należy. To jedno z tych dzieł, w których nie chodzi o proste pokazanie tego, co się dzieje. Malarz chciał powiedzieć coś o człowieku zderzonym z naturą. I nie chodziło o zachwyty: „Ach, ach, jak miło baraszkują ci chłopcy na łonie natury”. Ci chłopcy rywalizują ze sobą. I choć to tylko zabawa, to jest symbolem życia. Rywalizacja powoduje, że ktoś odpada z gry. Odpada, choć był w zespole – a właściwie dlatego, że był w zespole. Jakie z tego wnioski? No chętnie bym wam powiedział, ale już mi się miejsce kończy. Strasznie żałuję, he, he. Fałszerstw jest 12. Serdeczności.
Drogie smoki
Słyszałem, że podobał się wam poprzedni obraz. Myślę, że to dzięki płetwonurkowi, który wyłaniał się na sfałszowanym malowidle z sadzawki za plecami Jezusa. Ale nie jestem tego pewien. Nie no, tego, że się wynurzał, to jestem pewien, nie wiem tylko, czy to te jego piękne duże oczy przysporzyły popularności zamieszczonemu w „Małym Gościu” obrazowi Siemiradzkiego. Niezależnie od tego, jak było, losujemy zwycięzcę - wszystko jedno, czy jest nim zwolennik płetwonurka, czy jego wróg. Laur zwycięzcy otrzymuje KRZYSZTOF PIECUCH z Jasionki. Gratuluję i cieszę się razem z tobą, nawet jeśli się nie cieszysz.
ADRES: | KONTAKT: |
Mały Gość Niedzielny |
redakcja@malygosc.pl
|