Po skalnych ścianach poruszają się ze zwinnością spidermana. Skaczą ze śmigłowca, nurkują w jaskiniach. Zagubionego w górach znajdą w 15 minut.
Grupa zakopiańskich ratowników przed siedzibą TOPR. Pies Wero to już weteran służby ratowniczej
fot. HENRYK PRZONDZIONO
TOPR, czyli Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, założył sto lat temu generał Mariusz Zaruski. – To dopiero był gość –mówią z dumą o swoim pierwszym naczelniku dzisiejsi ratownicy TOPR w Zakopanem. – Taternik, żeglarz, świetnie wysportowany. Aż do późnej starości dbał o krzepę
Dzisiaj w zakopiańskim TOPR-ze pracuje prawie 30. ratowników. Do tego 200. ochotników i oczywiście niezastąpione psy.
Ogrzewany śniegiem
Pamiętam, jak grupa ludzi wybrała się do jaskiń – opowiada Jerzy Maciata, ratownik od 10 lat, któremu w pracy pomaga Wero, owczarek niemiecki. – Spadła lawina, trzy osoby zaginęły. Szukało ich prawie 30 ratowników, ale nie mogli ich zlokalizować. Wezwano wtedy psy lawinowe. W ciągu 15 minut znalazły zaginionych. W ratownictwie lawinowym najlepsze są ciężkie, duże psy, jak owczarki, sznaucery czy labradory. – Wero wytrzyma temperaturę nawet do minus czterdziestu stopni. A jak mu zimno, to wykopie sobie dziurę w śniegu i tak się ogrzeje – śmieje się ratownik. Podstawą szkolenia psów jest dyscyplina. Reszta odbywa się na zasadzie zabawy. – Najpierw chowa się przewodnik i pies musi go znaleźć. Potem przewodnik chowa się z pozorantem, czyli – osobą, która udaje zaginionego. Następuje wymieszanie zapachów. W końcu chowa się pozorant. Jeśli pies go znajdzie, dostaje nagrodę. Obecnie w zakopiańskim TOPR ze służy pięć psów. Cztery kolejne przygotowują się do służby. Po intensywnych szkoleniach specjalistycznych psy skaczą nawet ze śmigłowca.
Pod telefonem
Nasz Sokół W3A to bardzo dobra maszyna – zapewnia Maciej Latasz, ratownik górski i medyczny. Brał udział w wielu akcjach. Jeśli warunki pogodowe pozwalają, ratownicy ruszają na pomoc Sokołem. Śmigłowcem można zabrać ludzi nawet z górskich szczytów. Maszyna posiada wysięgniki umożliwiające ratownikom desant na linie lub przeniesienie na niej ofiary wypadku. Czasem ratownik wisi na linie nawet 100 metrów poniżej pokładu śmigłowca. – W jakim czasie zabralibyście mnie ze Świnicy, gdybym złamał nogę? – pytam. – W około pół godziny. Ale przy dobrej pogodzie można nawet w 15 minut pomóc poszkodowanemu. Gdyby pogoda nie pozwalała na wylot, ruszamy pieszo. Wtedy akcja ratunkowa zajęłaby nawet 8 godzin. Toprowcy czuwają pod telefonem 24 godziny na dobę. – Każdy składał przysięgę i musi pomóc – mówi Ryszard Gajewski, ratownik od ponad 30 lat. – A jeśli ktoś się boi – dodaje – to powinien się wypisać. Jak tylko coś dzieje się górach, to wiem, że mam iść.
Po ścianie na linie
W tym roku Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe obchodzi stulecie istnienia. Aby uczcić jubileusz, grupa ratowników rusza w Himalaje. Chcą zdobyć szczyt Dhaulagiri, siódmy szczyt Ziemi, wznoszący się na wysokości 8167 m n.p.m. Wyprawą ratownicy chcą też uczcić pamięć swego zmarłego w 1989 roku kolegi Jerzego Hajdukiewicza, który był toprowcem przez ponad 50 lat. Hajdukiewicz jako pierwszy Polak zdobył nie tylko Dhaulagiri, ale i wszystkie szczyty Alp. W jednej z alpejskich akcji ratunkowych poznał tak zwany zestaw Gramingera. Dzięki niemu to urządzenie trafi ło do polskich ratowników. – Zestaw Gramingera służy do akcji ratowniczych na dużych ścianach skalnych – tłumaczy pan Gajewski. – Obsługuje go kilku ratowników. Jeden zjeżdża na stalowej linie ratunkowej po ścianie, a koledzy na górze za pomocą kołowrotków kontrolują zjazd. Ratownik bierze poszkodowanego na plecy i albo zjeżdża z nim na dół, albo wciąga się ich do góry. Najdłuższy zjazd na Gramingerze wynosił pół kilometra!
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.