Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i brata jego Jana i zaprowadził ich na górę wysoką osobno. Tam przemienił się wobec nich: twarz Jego zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło. Mt 17,1-9
fot. ROMAN KOSZOWSKI
Pogoda w górach była paskudna. W powietrzu wisiał deszcz. Siedziałem z kolegą na wierzchołku Skrajnego Granata, na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza. Gapiliśmy się, jak wiatr przewala chmury przez grań. – Wacek, może zaczniemy schodzić? Zaraz nas zleje – zaproponowałem po dwudziestu minutach. – Jeszcze chwila – usłyszałem.
I widząc jego rozanielony wzrok, nie miałem serca naciskać na szybki odwrót w doliny. Wiedziałem, co czuje. Przed nami roztaczał się przepiękny widok, a górska wilgoć dawała cudowny zapach. Trudno to ująć słowami, ale w każdej sekundzie taki obraz odciskał się w naszych sercach. Chłonęliśmy go całym sobą, by później zanieść w doliny. Wspomnienie tamtej chwili nieraz pomaga nam się beztrosko uśmiechnąć, gdy życie daje kolejnego kopa.
Podobną, choć na pewno zupełnie inną sytuację przeżyli Piotr, Jakub i Jan, gdy Jezus zabrał ich ze sobą na wysoką górę Tabor. Oni zobaczyli coś bardziej niezwykłego. Ujrzeli przemienionego Jezusa w obecności Mojżesza i Eliasza. Wspomnienie tego wydarzenia było dla nich wsparciem, gdy zobaczyli Jezusa ukrzyżowanego i pohańbionego.
Wspomnienie Taboru pewnie pomogło im wtedy nie stracić nadziei. Każdy potrzebuje takich chwil Taboru. Chwil, do których można się odwołać, gdy przyjdą dni zwątpienia i smutku. Dlatego, gdy Jezus zaprasza – do modlitwy, na Mszę, na rekolekcje – trzeba pójść razem z Nim. Trzeba przeżyć Jego obecność, Jego bliskość. To pomoże, gdy Bóg będzie się wydawał daleki i obcy…
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.