Powołani do zadań specjalnych

ks. Tomasz Jaklewicz

|

MGN 06/2011

publikacja 06.05.2011 09:34

Odnaleźć swoje powołanie oznacza znaleźć dla siebie właściwe miejsce. I nie chodzi o miejsce na mapie czy na ziemi, ale o miejsce w życiu. Kim mam właściwie być? Do czego się nadaję? Co powinienem w życiu robić? Jak nie zmarnować życia, talentów? Jak odnaleźć szczęście?

Powołani do zadań specjalnych   EAST NEWS/FOTOMONTAŻ STUDIO MG Tylu młodych ludzi powtarza, że są wolni i mogą robić, co chcą. Problem w tym, że na ogół nie wiemy, czego chcemy. Raz chcemy tego, raz czegoś zupełnie innego. Raz podoba mi się to, raz tamto. Dlatego wciąż powraca pytanie: Co jest moim powołaniem? Trzeba w którymś momencie podjąć decyzję, zaryzykować życie. Wybrać po prostu.

Zaproszenie
Nasze powołanie najlepiej zna Pan Bóg. Bo On mnie wymyślił, On dał mi talenty, zdolności. On chce mojego szczęścia i wie, co dla mnie najlepsze. To Pan Bóg daje człowiekowi powołanie. No tak, ale co to właściwie znaczy. Pan Bóg nie posyła nam przecież smsa lub maila w stylu: „Ożeń się z Gośką”, „Idź na księdza” albo „Zostań marynarzem”. To byłoby za proste.

Bóg zbytnio szanuje naszą wolność i inteligencję. Nie narzuca niczego siłą. Czegoś od nas chce, ale chce też żebyśmy sami tego chcieli. Dlatego zaprasza. Pokazuje drogę i proponuje: „Jeśli chcesz, idź tędy”. Im bardziej człowiek przyjaźni się z Bogiem, tym łatwiej odczyta swoje powołanie.

Głos serca
Niektórym ludziom Pan Bóg zleca specjalne zadanie do wykonania. Zaprasza ich do tego, aby zrezygnowali z założenia własnej rodziny i oddali całe swoje życie na służbę dla Niego w Kościele. Mówimy o powołaniu do życia zakonnego lub do kapłaństwa. To szczególny Boży wybór. Ludzie często pytają księży czy zakonnice o ich powołanie. Chcą wiedzieć, jak to się stało. Spodziewają się nieraz jakiejś sensacyjnej opowieści.

Na przykład o aniele, który wylądował na parapecie o północy albo o świętym, który przemówił z obrazu. Nic z tych rzeczy. Pan Bóg nie przepada za sensacją. Raczej działa łagodnie, z ukrycia, ponagla, popycha w określoną stronę. Jego głos słychać gdzieś w głębi serca. Przemawia też przez różne zdarzenia, przez ludzi. Każda opowieść o powołaniu jest inna. Ale każda pokazuje Pana Boga w akcji. On lubi nas zaskakiwać, ale zawsze chodzi mu nasze życie. By ułożyło się w piękny życiorys.

To jest to!
SIOSTRA KAMILA, misjonarka Miłości Matki Teresy z Kalkuty, Katowice

SIOSTRA KAMILA   SIOSTRA KAMILA
misjonarka Miłości Matki Teresy z Kalkuty, Katowice
fot. ROMAN KOSZOWSKI
Gdy byłam mała, zawsze mówiłam, że najgorszą rzeczą, jaka się może przydarzyć, to iść do klasztoru. Nie miałam jakichś złych doświadczeń. Przeciwnie, miałam bardzo pobożną babcię, która często zabierała mnie na pielgrzymki do Kalwarii Zebrzydowskiej. Kiedyś babcia kupiła wszystkim swoim wnukom modlitewniki. Między innymi była tam modlitwa o powołania. I zdarzało się, że leżałam sobie w łóżku – miałam może 12 lat – i otwierałam tę książeczkę, i modliłam się: „Panie Jezu, możesz kogoś powołać z mojej parafii, ale nie mnie. Pamiętaj, nie mnie. Wiesz, że gdybym była chłopakiem, to poszłabym do seminarium, ale do klasztoru?… Nigdy!”. Potem pojechałam na oazę i któregoś dnia mówiono tam o powołaniu zakonnym.

Tak się z tym męczyłam, bo czułam, że Pan Jezus tego ode mnie chce, a mnie nie bardzo to się podobało. Poszłam więc na spacer na cmentarz. Podszedł do mnie kleryk Józek i powiedział wprost: „Ty chyba masz powołanie”. I to mnie dobiło. Skąd on to wiedział?! Przecież zawsze marzyła mi się medycyna! Kiedyś mama mnie zapytała, co planuję. Powiedziałam, żeby się nie martwiła, coś sobie znajdę. Poszłam na ranną Mszę. Uklękłam po Komunii przed takim wielkim krzyżem w naszym kościele i zapytałam: „Panie Jezu, czego Ty ode mnie chcesz?”. I usłyszałam gdzieś w środku: „Chcę Ciebie w klasztorze”. Wstałam i wyszłam: „O! Nie! To niemożliwe!” – takiego głosu się nie spodziewałam. Miałam też chłopaka i kiedyś byliśmy w Krakowie, rozmawialiśmy, a on mówi, że może trzeba by o nas tak poważnie pomyśleć, a ja myślę: „Panie Boże, przecież mam iść do klasztoru”.

Takie to były wahania, raz tak, raz nie. A Pan Bóg ciągle się o mnie upominał. Co jakiś czas do mnie mówił. Kiedyś w Kalwarii Zebrzydowskiej przez Psalm 145 powiedział: „Posłuchaj, Córko, spójrz i nakłoń ucha. Zapomnij o swym ludzie, o domu swego ojca”. To było mocne – jak strzała. Ale miałam czas. Mogłam czekać. Znałam dużo sióstr: elżbietanki w Katowicach, serafitki, nazaretanki. Wszystko było tam OK, ale wiedziałam, że to nie to. I potem zobaczyłam film o Matce Teresie „Coś pięknego dla Boga”. Myślałam sobie: „Co to w ogóle jest za zgromadzenie?”. Ale gdy oglądałam ten film, pojawiła się pierwsza myśl: „To jest chyba to!”. Siostry od Matki Teresy były wtedy w Chorzowie. Pojechałam tam. Wchodzę, a to taka rudera była, ciemny korytarz.

Mówię, że przyjechałam dowiedzieć się czegoś o zgromadzeniu, a przełożona do mnie: „To chodź z nami na stołówkę”. Od razu zobaczyłam, jak siostry pracują. Jakaś pani zasłabła i kazano mi lecieć po księdza. Potem co jakiś czas jeździłam pomagać siostrom. I byłam już pewna: to jest miejsce, w którym mam być. Ale nie od razu poszłam do klasztoru. Postanowiłam jeszcze rok poczekać. Na jakiś czas zamieszkałam w Krakowie. Tam pracowałam. Wynajęłam z koleżankami mieszkanie. Było mi bardzo dobrze. I wtedy, kiedy miałam fajne koleżanki, świetna atmosfera była między nami, miałam sporo pieniędzy, powiedziałam: „Pakuję się. Jadę”. Gdy wstępowałam do klasztoru, miałam to, co zawsze chciałam. A Pan Bóg wtedy dał mi taką łaskę, że umiałam to wszystko zostawić. I od 20 lat jestem bardzo szczęśliwa.

KS. STANLEY MASILOMPANA   KS. STANLEY MASILOMPANA
Republika Południowej Afryki
fot. Henryk Przondziono
Wyraźne pytanie


KS. STANLEY MASILOMPANA, Republika Południowej Afryki

Pochodzę z kraju, który jeszcze niedawno był podzielony na dwa światy: biały i czarny. Biali mieszkali w jednej części miasta, czarni w drugiej. Czarni wysyłali dzieci do swoich szkół, biali do swoich. Biali nie robili zakupów w sklepach, w których kupowali czarni i odwrotnie. Tak było ze wszystkim. Te dwa światy, choć żyły blisko siebie, były bardzo odległe. Nie spotykali się ze sobą, patrzyli na siebie ze strachem, pogardą i złością. Kiedy miałem kilkanaście lat, do mojej parafi i przyjechał misjonarz z Francji, ks. Emanuel. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego biały człowiek zamieszkał wśród czarnych, dlaczego wyjechał z bogatego kraju i przyjechał do nas, dlaczego opuścił najbliższych, by żyć tysiące kilometrów od domu. Powoli odkrywałem, że musi istnieć coś więcej.

Coś, dzięki czemu misjonarz z Europy miał odwagę przekraczać granice między światem białych i czarnych. Dziś wiem, że to nie „coś”, ale Ktoś. To Bóg. Gdy służyłem do Mszy św., nieraz przychodziło mi do głowy pytanie: „Może i ty będziesz księdzem?”. Ale nie traktowałem tej myśli poważnie. Byłem pewny, że pojawia się, bo jestem ministrantem. Pytanie jednak wracało. Z czasem coraz bardziej wyraźnie i głośno. Przestraszyłem się i… zacząłem uciekać. Przestałem służyć do Mszy, a nawet rzadziej chodziłem do kościoła. Wydawało mi się, że już nie słyszę pytania. Na studiach inżynierskich wszystkie egzaminy zdawałem bez problemu. Mimo to nie byłem szczęśliwy.

Studiowałem, ale nie wiedziałem po co. Nie widziałem sensu. I wtedy znów wróciło pytanie: a może rzeczywiście Bóg chce, bym został księdzem? Pomyślałem, jeśli nie zgłoszę się do seminarium, nigdy się nie dowiem. Muszę przynajmniej spróbować. Jeśli kapłaństwo nie jest moim powołaniem, po prostu odejdę z seminarium. Przerwałem studia. I w seminarium odkryłem, że kapłaństwo jest moim prawdziwym powołaniem. Mój tata długo nie zgadzał się z moim wyborem. Chciał, bym założył rodzinę, miał żonę i dzieci. Marzył, bym przekazał nazwisko, bo jestem jego jedynym synem. A u nas to bardzo ważne. Tata przestał nawet ze mną rozmawiać. To było dla mnie bardzo trudne. Dopiero podczas święceń kapłańskich widziałem, że coś się zmieniło. Od początku Mszy św. tata był bardzo przejęty. Ręce mu drżały. A kiedy modląc się krzyżem, leżałem na posadzce, mój ojciec wzruszony płakał.

To nie romantyczna historia

KS. MANUEL QUICENO, Kolumbia

KS. MANUEL QUICENO   KS. MANUEL QUICENO
Kolumbia
fot. Henryk Przondziono
Gdy miałem 10 lat jako ministrant w każdy piątek pomagałem księdzu odwiedzać starszych i chorych. Ksiądz zanosił Najświętszy Sakrament, a ja szedłem przed nim z zapaloną świecą. Pamiętam wielką wiarę ludzi czekających na księdza i radość, z jaką przyjmowali Pana Jezusa do serca. Któregoś dnia pomyślałem: chciałbym tak samo… Nikomu jednak o tym nie mówiłem. Bałem się, co inni pomyślą. Najbardziej bałem się, co powiedzą koledzy. Bo nieraz żartowali, że chodzę do kościoła, że jestem ministrantem. Zacząłem się wstydzić tego, kim jestem. Unikałem kościoła, rzadko się modliłem. Myślałem, że będę przez to „oryginalny”. Dziś wiem, że było dokładnie odwrotnie. Gdy ze strachu zachowywałem się jak inni, przestałem być sobą. I wcale nie byłem szczęśliwy.

Po zakończeniu szkoły poszedłem do wojska. Tam coraz bardziej nabierałem pewności, że Bóg powołuje mnie do innej bitwy: do walki o zbawienie ludzi. Tam nauczyłem się też odwagi. Jeszcze przed końcem służby zdecydowałem: po wyjściu z wojska wstąpię do seminarium. Miesiąc później mojego tatę zastrzelił na ulicy 18-latek, który chciał wyłudzić od ojca pieniądze na narkotyki. To był najstraszniejszy moment w moim życiu. Pytałem Boga: „Dlaczego coś tak strasznego stało się teraz, kiedy zdecydowałem, że chcę zostać księdzem?”. Nie mogłem się z tym pogodzić. Dopiero po czasie zrozumiałem, że tamten chłopak był bardzo nieszczęśliwy. Nie tylko dlatego, że brał narkotyki. Jego największym nieszczęściem było to, że żył bez Boga. Zrozumiałem też, że powołanie kapłańskie to nie romantyczna historia, ale wezwanie Boga. W konkretnym czasie i miejscu. Także przez bolesne wydarzenia.

Od pierwszej parafi i Bóg pokazywał mi moc kapłaństwa. Pewnego dnia miałem jechać do sąsiedniej parafi i, by spowiadać ludzi. Mój samochód był zepsuty. Potrzebowałem kogoś, kto by mnie tam zawiózł. Wszyscy znajomi byli zajęci, ale ktoś powiedział: „Zadzwonię do diabła, on na pewno ma czas”. Myślałem, że to żart. Ale po kilku minutach pod kościół podjechał samochód. Nigdy wcześniej nie widziałem tego człowieka, który gotowy był mi pomóc. Jechaliśmy w milczeniu. Kierowca był małomówny, powiedział tylko, że nazywa się Ramon, ale w miasteczku wszyscy wołają na niego „diabeł”. I że nie chodzi do kościoła, bo ma swoje powody.

Nic nie odpowiedziałem, ale przed rozstaniem podarowałem mu szkaplerz Matki Bożej z Góry Karmel. Kilkanaście miesięcy później poproszono mnie, bym przyszedł do umierającego. Wszedłem do domu. Mężczyzna leżący w łóżku zapytał: „Pamięta mnie ksiądz? To ja, nazywają mnie „diabłem”. Ale ja nie chcę, by moja dusza należała do diabła! Może mnie ksiądz wyspowiadać?”. Zobaczyłem, że w ręce ściska szkaplerz, który mu kiedyś podarowałem. Usiadłem obok niego i zacząłem spowiedź...

Jakiś brak

KS. SCOTT ERNEST BORGMAN, USA

KS. SCOTT ERNEST BORGMAN   KS. SCOTT ERNEST BORGMAN
USA
fot. Henryk Przondziono
Urodziłem się w rodzinie protestanckiej. Mój tata był pastorem. Uczył mnie miłości do Pisma Świętego i modlitwy. Często mówił o Bogu Stwórcy, który mnie kocha i ma pomysł na moje życie. A moją wielką pasją było kino. Interesowałem się, jak powstają filmy. Fascynowała mnie gra aktorów. Rozpocząłem więc studia w szkole filmowej w Kalifornii. W tym czasie przestałem czytać Biblię, rzadko się modliłem. Już po drugim roku tworzyłem w Hollywood spoty reklamowe. Pracowałem tylko 3, 4 dni w tygodniu, ale zarabiałem bardzo dużo pieniędzy i świetnie się ustawiłem. Kupiłem mały jacht i wielki motocykl. Miałem piękną dziewczynę, która pracowała jako modelka.

Powinienem być szczęśliwy, a jednak w sercu wciąż czułem, że czegoś mi brakuje. Nie umiałem jeszcze powiedzieć. Zacząłem szukać. Znowu zacząłem czytać Pismo Święte, wróciłem do modlitwy. Rozmawiałem o tym z wieloma osobami. Ale wśród protestantów nie znajdowałem odpowiedzi. W tym czasie moi rodzice zdecydowali, że… wstąpią do Kościoła katolickiego. To był dla mnie szok! Przecież tata był pastorem! Nie wiedziałem, co o tym myśleć. I pamiętam słowa ojca: „dopiero w Kościele katolickim znalazłem odpowiedzi na pytania, których od dawna szukałem w moim życiu”.

O wierze katolickiej nie wiedziałem prawie nic. Z ciekawości zacząłem przychodzić do kościoła na Mszę św. Wszystko było dla mnie nowe. Nie rozumiałem nawet, dlaczego ludzie klękają. Nie wiedziałem, dlaczego człowiek ubrany w dziwne szaty podnosi do góry kielich i biały chleb. Dopiero z czasem odkryłem, że to te same znaki i te same słowa, które znałem z Ewangelii. Pamiętam też, że mimo tych pytań z kościoła wychodziłem z ogromną radością i niesamowitym pokojem w sercu.

Dwa lata po moich rodzicach przyjąłem bierzmowanie i Pierwszą Komunię Świętą. Stałem się katolikiem. Poznałem wielu księży, zakonników i wiele sióstr zakonnych. Odkryłem, że choć nie żenią się lub nie wychodzą za mąż, to są szczęśliwi. Nie mieściło mi się to w głowie. Myślałem, jak człowiek może być szczęśliwy, rezygnując z czegoś tak pięknego i dobrego jak małżeństwo i rodzina? Dziś wiem, że Bóg jest tak ogromną Miłością, że warto oddać Mu wszystko, całe swoje życie. Ja tak zrobiłem. I jestem szczęśliwy.

W kościele jak w domu

SIOSTRA MARIA ANNA OD JEZUSA, karmelitanka bosa, Gdynia-Orłowo

SIOSTRA MARIA ANNA OD JEZUSA   SIOSTRA MARIA ANNA OD JEZUSA
karmelitanka bosa, Gdynia-Orłowo
ARCHIWUM PRYWATNE SIOSTRY ANNY
Im więcej mam lat, tym wyraźniej widzę, jak Pan Jezus wszystkim kieruje. Wypełnia obietnice, niczego nie zabiera i daje dużo więcej, niż się spodziewamy. Wypełnia najgłębsze pragnienia serca. Tego planu Bożej Miłości nie widać od razu. On się odsłania po czasie. Żeby to dobrze zobaczyć, potrzebne jest światło płynące z wiary. Pochodzę z małej parafii w diecezji łomżyńskiej. Moi rodzice mieli gospodarstwo, dużo pracowali. A w naszym domu było bardzo dużo atlasów i różnych map. To była pasja mego taty. Pamiętam, że razem z nim, już jako kilkuletnie dziecko, po mapach rozłożonych na podłodze podróżowaliśmy po całym świecie.

Bardzo wcześnie znałam nazwy państw, stolic, największych jezior, najdłuższych rzek, najwyższych szczytów. Na mapach turystycznych były zaznaczane kościoły, klasztory. Największe moje dziecięce emocje wzbudzały kościoły pod wezwaniem św. Anny, bo to ona od chrztu była moją patronką. A potem, kiedy czasem wyjeżdżaliśmy gdzieś z rodzicami, pamiętam, że zawsze przejeżdżając obok kościoła, tata zwalniał, zdejmował czapkę i robił mały skłon głową w jego kierunku, tak, jakby kogoś pozdrawiał. A mama żegnała się znakiem krzyża. Gdy zaczęły się moje wyjazdy, już bez rodziców, zawsze robiłam tak samo.

Kościelne wieże pokazywały mi obecnego tam Jezusa, a ja znakiem krzyża pozdrawiałam Go na przykład z przejeżdżającego pociągu. Od dziecka kościoły były mi jakoś domem. Bardzo lubiłam słuchać Ewangelii o prorokini Annie, która dzień i noc spędzała w jerozolimskiej świątyni. Może dlatego, że nosiła takie samo imię, jak ja… Księża wydawali mi się zawsze najbardziej szczęśliwymi ludźmi na ziemi. Mieli nawet klucze do tabernakulum i mogli dotykać samego Jezusa. Mijały lata i mała Ania stała się dorosłą studentką. Pasjonował mnie świat – podobnie jak mojego tatę. Było tyle możliwości, nie wiedziałam, co wybrać.

A Jezus wciąż był obecny i to za Nim tęskniło tak naprawdę moje serce. Gdy usłyszałam Jego zaproszenie do Karmelu, powiedziałam: „Tak”. Teraz, jak Jezus w tabernakulum, ja dobrowolnie zamknęłam się w klasztorze. Nie mogę podróżować. Ale moja dziecinna pasja wędrowania po świecie z palcem po mapie pozostała. Odwiedzam duchowo kościoły na całym świecie od Wilna aż po Nowy Jork i Pekin. Klękam przed Jezusem zamkniętym w złotym cyborium i modlę się za wszystkich, którzy tam mieszkają.

Zaczęło się od Biblii

KS. NILANTHA EDIRIWICKREMA, Sri Lanka

KS. NILANTHA EDIRIWICKREMA   KS. NILANTHA EDIRIWICKREMA
Sri Lanka
fot. HENRYK PRZONDZIONO
Przy łóżku moich rodziców leżała Biblia. Mój tata codziennie około godziny 18 zapalał lampkę, otwierał Pismo Święte i czytał je przez 20, 30 minut. Następnie zbierała się cała rodzina (mama, moje trzy siostry i ja) i modliliśmy się na różańcu. Nikt mnie do tego nie zmuszał ani nie zachęcał. Za przykładem taty zacząłem czytać Biblię. Przeczytałem ją raz, potem drugi, trzeci... Przed ukończeniem 20 roku życia w sumie pięć razy. Skończyłem bardzo dobrą szkołę katolicką, jedną z najlepszych w moim kraju.

Spotkałem wielu bardzo dobrych i wykształconych księży. Patrząc na nich, myślałem, że kapłaństwo to coś odległego i nieosiągalnym dla zwykłego człowieka. Nawet nie pomyślałem, że mógłbym zostać księdzem. Wszystko zmieniło się, gdy miałem 16 lat. W moim kraju trwała wtedy rewolucja i wojna domowa. Ludzie, zwłaszcza młodzi, czuli się zagubieni. Do mojej parafi i przyszedł nowy proboszcz. Do dziś pamiętam jego kazania o Jezusie i Jego „rewolucji”. Nigdy nie kierowanej przeciwko ludziom.

Tylko ta rewolucja tak naprawdę zmienia świat. Bo miłość Jezusa przebacza, bo Jezus kocha wszystkich, nawet nieprzyjaciół. Może nawet słowa księdza nie miałyby takiej mocy, gdyby nie przykład jego życia. Widzieliśmy, że nie ma różnicy między tym, co mówił, a tym, jak żyje. Ksiądz często z nami rozmawiał. Dla najbardziej potrzebujących organizował pomoc. Dzięki niemu odkryłem, że ksiądz nie jest „księciem”, ale kimś, kto przykładem własnego życia pokazuje, jak żyć Ewangelią.

Odkryłem, że ksiądz jest powołany do życia wśród ludzi, jak ojciec lub brat. Potem w seminarium spotkałem jeszcze jednego księdza. Był już starszy, ale przede wszystkim miał szczególny kontakt z Bogiem. Postanowiłem się u niego spowiadać. Ten ksiądz bardzo dużo i często się modlił. Dzięki niemu odkryłem, że najważniejszym „zadaniem” księdza jest modlitwa. Bez niej wszystko, co ksiądz mówi, jest puste, a to, co robi, nie przynosi żadnych owoców.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.