Pamiętam taką przygodę

Sądy z sondy

|

MGN 07-08/2007

publikacja 17.06.2008 10:45

o wakacjach mówią: Beata Taracińska-Badura, aktorka; Wojcech Mann dziennikarz muzyczny; Maciej Miecznikowski muzyk

Beata Taracińska-Badura, aktorka

Kiedy byliśmy z mężem w Egipcie, jednego dnia wybraliśmy się do Doliny Królów. Tam, gdzie znajdują się ich grobowce. To miejsce jest dostępne dla turystów codziennie tylko przez dwie, trzy godziny. A my najpierw zmarnowaliśmy mnóstwo czasu w sklepach z kamieniami, papirusami i na grobowce zostało nam już tylko pół godziny. A chcieliśmy oczywiście zobaczyć jak najwięcej.

Dołączyliśmy najpierw do grupy Francuzów. Do grobowca prowadziły korytarze, kręte schody. Ale nie rozumieliśmy, co mówił przewodnik, bo francuskiego nie znamy, postanowiliśmy iść sami. Myśleliśmy: pójdziemy szybciej, dzięki temu zobaczymy jeszcze więcej. Okazało się, że poszliśmy tam, gdzie nie wolno. Kolejnymi schodami szliśmy wciąż w dół. W jednym miejscu spotkaliśmy dozorcę, który nawet coś do nas mówił, tłumaczył, ale my szliśmy swoją drogą.

Dotarliśmy do kolejnego grobowca i nagle... zgasło światło. Ogarnęły nas dosłownie ciemności egipskie. Zaczęło się robić coraz bardziej duszno, do tego uruchomiła się wyobraźnia. Po angielsku wzywaliśmy pomocy. Nic, cisza, duszno i ciemno. Na szczęście po chwili światło zapaliło się i szybko ruszyliśmy w górę. Okazało się, że zeszliśmy dwa piętra w dół. To była chwila, a nam wydawało się, że trwało to bardzo długo. Francuzi, mijając nas, mieli dobrą zabawę, widząc nasze wystraszone miny.

Wojcech Mann, dziennikarz muzyczny
Przygód mi się przydarzyło parę, ale przypomniałem sobie taką, która raz jeszcze dowiodła, że warto znać języki obce. Otóż ja, mimo utrudnień za czasów komunistycznych, bardzo lubiłem podróżować. Udawało mi się różnymi sposobami załatwić zaproszenie za granicę, by dostać upragniony paszport. Kiedyś, jako student, wracałem z kolegą z Londynu. I żeby zaoszczędzić trochę pieniędzy i przy okazji poznać kawałek Europy, miałem taką międzynarodową kartę studencką, która dawała mi prawo do ulgowych biletów. Wracaliśmy pociągiem z Londynu do Dover. Po przekroczeniu Kanału znaleźliśmy się w Hannoverze. Tam jeszcze trochę pozwiedzaliśmy, ale w końcu trzeba było ruszać do Warszawy. Znaliśmy z kolegą angielski, on nie znał ani w ząb niemieckiego. Ja natomiast z racji niemieckiego nazwiska i tego, że gdzieś tam kiedyś niemieckiego liznąłem, powiedziałem z absolutnym spokojem, żeby się nie denerwował, bo wszystko załatwię.
Poszedłem do kasy, żeby kupić dwa bilety do Warszawy.

Zacząłem panu w kasie tłumaczyć, o co mi chodzi. Byłem przekonany, że facet myśli, że rozmawia co najmniej z Goethe’m (śmiech). Tym bardziej, że po wysłuchaniu mojej przemowy coś tam po swojemu powiedział. Ja mu dałem pieniądze, a on mi dał dwa bilety, Czyli byłem absolutnie spokojny, że jednak kolega padnie na kolana przed moimi umiejętnościami znalezienia się w obcym kraju. Zapytałem jeszcze tego oswojonego już ze mną pana, z jakiego peronu odjeżdżamy, no i poszliśmy. Już nie pamiętam jaki podał: zwei (drugi) czy drei (trzeci). Rzeczywiście, stał tam pociąg. No więc weszliśmy do środka. Mieliśmy oczywiście ze sobą jakieś bagaże, no bo to w końcu wracaliśmy z Londynu, więc różne łupy popakowaliśmy do waliz.

Wtargaliśmy się do pociągu. Pociąg ruszył i na nasze szczęście, dość szybko pojawił się konduktor, który powiedział: „Fahrkarten, bitte” (Bilety, proszę). Myśmy mu dali fahrkarten, wesoło mówiąc, że jesteśmy studentami z Warszawy. On się bardzo zdziwił i jeszcze raz zapytał, czy na pewno jesteśmy z Warszawy? Wywnioskowaliśmy, że coś jest nie w porządku. Po czym poprosiliśmy, czy nie mógłby przejść na angielski, bo skończyła nam się możliwość porozumienia. Okazało się, że rzeczywiście, że nie całkiem jest wszystko w porządku, ponieważ jedziemy do... Zurychu. Tak się popisałem (śmiech). Proszę sobie wyobrazić młodego zagubionego człowieka, który ma w kieszeni jakieś osiem dolarów, bo tyle mu zostało, nie ma wizy i ma bardzo dużo bagażu. Myśmy dokonali rzeczy nieprawdopodobnej. Kiedy dzisiaj to sobie przypominam, to jestem pełen podziwu dla siebie, jak rzadko kiedy.

Otóż myśmy wyskoczyli w biegu z tego pociągu, bo jeszcze nie zdążył się rozpędzić. Z tymi straszliwymi torbami (kolega miał jeszcze parasol, który kupił dla mamy), przez tory, galopem, zaczęliśmy pędzić w stronę dworca. Było lato, upał, straciłem chyba z sześć kilo na tym odcinku. Kiedy dopadliśmy dworca w Hannoverze, proszę sobie wyobrazić, zobaczyliśmy pociąg, który miał napisane, już nie pamiętam Warschau (Warszawa), czy Moscau (Moskwa), w każdym razie ten właściwy. Pociąg jechał już w naszą stronę. Jak ten maszynista zobaczył dwóch kretynów z bagażami i z parasolką, którzy krzyczą w jego stronę: „Halt!” (Stój), to on ze strachu zatrzymał ten pociąg. Myśmy wtedy zupełnie nieprzytomni ze zmęczenia wsiedli, i leżąc na korytarzu bez tchu, zdążyliśmy tylko zapytać konduktora, czy przypadkiem nie jedzie „nach Warschau”. Jak sobie to dzisiaj przypomniałem, to aż mi się nie chciało wierzyć, ale to wszystko jest prawda.

Maciej Miecznikowski, muzyk
Pewnego razu, a było to w samym środku zimy, pojechałem samochodem w odwiedziny do moich przyjaciół w Niemczech. Towarzyszyła mi moja „świeża” sympatia. W jej oczach chciałem oczywiście jak najlepiej wypaść. Przygotowałem kawę w termosie i zestaw płyt z jej ulubioną muzyką. Początkowo wszystko szło dobrze.

Samochód stary, ale wygodny, pogoda słoneczna... Niestety, z chwilą gdy się ściemniło, złapał straszliwy mróz i zaczęła się taka śnieżyca, że jechaliśmy 20 km na godzinę. Zupełny brak widoczności. Jakby tego było mało, w pewnym momencie popsuło się ogrzewanie, a mróz był taki, że zamarzał płyn do spryskiwaczy. Co parę kilometrów wyskakiwałem i cienkim drucikiem przepychałem dziurki...

Nawet termos tego nie wytrzymał. Na koniec popsuło się radio.
Wtedy ona powiedziała: „Teraz chyba musisz zacząć śpiewać!”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.