Czekaniem były całe

Gabriela Szulik

|

MGN 09/2007

publikacja 23.08.2007 13:01

Wspominają zamordowanych w Katyniu żyjący krewni ofiar zbrodni: Jadwiga Mandera, Wanda Kucharczak, Andrzej Wajda

Teodor pomachał ręką na pożegnanie. Pociąg ruszył w głąb Związku Radzieckiego. Emilia widziała męża ostatni raz na dworcu kolejowym w Kowlu.

Teodor Swoboda   Teodor Swoboda
fot. ARCHIWUM PRYWATNE
Swego ojca Teodora Swobodę zamordowanego w Twerze wspomina córka Jadwiga Mandera


Jadzia nie miała jeszcze dwóch lat, Paweł był od niej cztery lata starszy. Może dlatego zapamiętał trochę więcej. – Ja tamte wydarzenia znam tylko z opowiadań mojej mamy – wspomina pani Jadwiga, córka zamordowanego Teodora Swobody. – Mój tato był w polskiej policji. Brał udział we wszystkich śląskich powstaniach. Pod Górą św. Anny został ranny w nogę. Teodor swoją przyszłą żonę Emilię poznał w Katowicach, kiedy pracował w Policji Województwa Śląskiego. Tuż przed wojną, w 1938 roku, Swobodowie skończyli budowę wymarzonego domu w Radlinie. A potem przyszedł rok 1939. Ludzie coraz częściej mówili o wojnie. – Tata wiedział, że nie może zostać na Śląsku i czekać na Niemców. Żeby ratować rodzinę i siebie, postanowił pojechać na wschód. Nie spodziewał się, że tam będzie na niego czekać zasadzka – zamyśla się na chwilę pani Jadwiga. Najpierw wyjechała Emilia z dziećmi.

Czekaniem były całe   Pani Jadwiga Mandera trzyma fotografię swojego ojca Teodora Swobody zamordowanego w Twerze. fot. FRANCISZEK KUCHARCZAK W ostatnim dniu sierpnia 1939 roku dołączył do nich Teodor. Spotkali się przed Kowlem. Teodor przyjechał jako polski policjant razem z urzędnikami z magistratu wodzisławskiego. Nieoczekiwanie w pierwszych dniach września Ukraińcy aresztowali Teodora. – Mama ostatni raz widziała ojca pod koniec września 1939 r. na dworcu kolejowym w Kowlu. Na pożegnanie pomachał jej ręką i pociąg ruszył w głąb Związku Radzieckiego – opowiada pani Jadwiga. – Mama postanowiła czekać na niego. Jednak jakiś rosyjski lekarz powiedział mamie, żeby uciekała. Dobrze, że mama posłuchała jego rady, bo inaczej chyba zostalibyśmy wywiezieni do Kazachstanu. Kiedy z dwójką malutkich dzieci Emilia wróciła do Radlina, dom był już zajęty przez Niemców. – To była dla nas bardzo ciężki czas – opowiada dalej pani Jadwiga – ale po wojnie zaczęły się jeszcze gorsze represje. Kiedy mama wreszcie dostała posadę telefonistki, to był bodajże 1946 rok, któregoś dnia zabrało ją UB (Urząd Bezpieczeństwa – przyp. red.) i wsadziło do więzienia rybnickiego.

Według nich mama była... faszystką (!). O ojcu nie wolno było głośno mówić. Wszyscy tylko szeptali. Pani Emilia Swoboda nie doczekała wiadomości o swoim mężu, choć całe jej życie było jednym wielkim czekaniem. Pisała do różnych urzędów w kraju i za granicą. Bez skutku. Nie było żadnej wiadomości, co się stało z mężem. Czy może gdzieś żyje? A jeżeli zginął, to gdzie? Pani Emila zmarła w 1985 r. Wiadomość przyszła dwa lata później: „Teodor Swoboda figuruje na liście więźniów Ostaszkowa z dnia 20 kwietnia 1940 roku, zamordowanych w Twerze i pogrzebanych w Miednoje”. – Kiedy dostałam wiadomość, od razu od razu prosiłam o pozwolenie na wyjazd do Miednoje – pani Jadwiga nie kryje wzruszenia. – Byłam tam. Złożyłam kwiaty. Widziałam celę, w której ojca rozstrzelano. Jeszcze w 1991 roku można było dojrzeć ślady krwi. Widziałam drzwi, przez które wynoszono ciała, a potem ładowano na ciężarówki. Proszę sobie wyobrazić, że teraz w tym budynku mieści się Akademia Medyczna. To dla mnie trudne wspomnienia. Nasze życie zostało bardzo zharatane, a my nie doczekaliśmy nawet słowa „przepraszam”.

Tadeusz wyszedł z domu na konferencję. Sowieci obiecywali pracę. Wanda 50 lat czekała na jego powrót.

Tadeusz Kucharczak   Tadeusz Kucharczak
fot. ARCHIWUM PRYWATNE
Swojego męża, Tadeusza Kucharczaka zamordowanego w Twerze wspomina żona, Wanda Kucharczak


Nikt nie przypuszczał, że Tadeusz i Wanda tylko rok będą żyć razem. Mieszkali w Drohobyczu, gdy rozpoczęła się wojna. Wtedy to była Polska, dzisiaj Ukraina. Tam urodził się ich syn Andrzej. – Proszę sobie wyobrazić mały urodził się 25 sierpnia, a 1 września wybuchła wojna. Ja wtedy byłam w szpitalu – opowiada pani Wanda. Na zachodzie 1 września Polskę zaatakowali Niemcy. 17 września od wschodu Polskę napadły wojska sowieckie. Doszli też do Drohobycza.

Czekaniem były całe   Pani Wanda Kucharczak nad grobem swego męża Tadeusza w Miednoje. Z tyłu syn Andrzej. fot. ARCHIWUM PRYWATNE Nikt się tego nie spodziewał. – Wszyscy mówili, że ta wojna nie potrwa długo. Najwyżej do Bożego Narodzenia – wspomina pani Wanda. Tadeusz był wtedy podporucznikiem rezerwy. – Namawiałam go, by uciekał do Rumunii, ale on nie znał bolszewików.

Wierzył, że wszystko się ułoży, że tak jak obiecali, będą zatrudniać ludzi według kwalifikacji. Rzeczywiście, 8 października 1939 roku zaprosili go niby na jakąś konferencję, z której już nigdy nie wrócił do domu.

Pani Wanda nie wiedziała, co się z nim stało. Na wiadomość czekała aż 50 lat. Po 50 latach Biuro Informacji i Poszukiwań Polskiego Czerwonego Krzyża powiadomiło panią Wandę, że jej mąż Tadeusz przebywał najpierw w obozie dla jeńców wojennych w Ostaszkowie, że figuruje na wykazie sporządzonym 22 kwietnia 1940 r. przez NKWD w Moskwie i że z polecenia Stalina został zamordowany w Twerze w 1940 r., podobnie jak ponad 20 tysięcy polskich oficerów. Pani Wanda ma dziś ponad 90 lat. Mieszka na Pomorzu. Tamte tragiczne wspomnienia są w niej wciąż żywe. Nie da się ich wymazać z pamięci, z serca. – Czasem nawet w nocy nie mogę spać – mówi na koniec żona zamordowanego Tadeusza.

Jakub do lewej kieszeni munduru, tej na sercu, włożył metalowy ryngraf z Matką Boską Częstochowską i wyjechał na front. Aniela do swej śmierci wierzyła w jego powrót.

Jakub Wajda   Jakub Wajda
Swojego ojca, Jakuba Wajdę, ofiarę mordu katyńskiego, wspomina syn, Andrzej Wajda, reżyser filmowy


Od lat powraca do mnie pytanie: zrób film o Katyniu. To prawda, jest to mój obowiązek. Kapitan Jakub Wajda leży pogrzebany w jednej z tych masowych mogił w Katyniu lub Miednoje – tak pisze znany reżyser filmowy, Andrzej Wajda w swojej autobiografii. Już po odzyskaniu przez Polskę wolności w 1989 roku pan Andrzej Wajda został zaproszony do Moskwy na spotkanie z rosyjskimi widzami swoich dawnych filmów. – Po kurtuazyjnej rozmowie z ambasadorem, wracałem długim korytarzem – opowiada pan Wajda. – Zatrzymał mnie jeden z urzędników i zaprosił do swego gabinetu.

Tam dowiedziałem się, jak naprawdę wyglądała egzekucja w lesie katyńskim. Oficerowie ginęli od pojedynczych strzałów w tył głowy przy czym czaszki były przestrzelone pod zbliżonym do siebie kątem. Ten szczegół budził zawsze moje pytanie, jakim sposobem mordercy mogli tego dokonać. Przygotowując się do filmu o Katyniu zastanawiałem się nad tym wielokrotnie. Słuchając mojego rozmówcy zobaczyłem, jak został zamordowany mój ojciec, kapitan Jakub Wajda, oficer 72. Pułku Piechoty. Las katyński w pewnym miejscu był przegrodzony wysokim na ponad dwa metry płotem, zbitym z desek tak dopasowanych, aby nie można było z zewnątrz dojrzeć, co kryje się po drugiej stronie.

Czekaniem były całe   Reżyser Andrzej Wajda w czasie konferencji prasowej na temat filmu „Katyń”. Obok – ojciec reżysera, kapitan Jakub Wajda, ofiara mordu katyńskiego fot. ARCHIWUM PRYWATNE Plecami do niego ustawiano oficerów, którzy nie spodziewając się najgorszego, wypatrywali morderców w głębi lasu. Tymczasem za płotem w zupełnym milczeniu czaiła się drużyna egzekucyjna licząca dokładnie tylu oprawców, ilu oficerów stało wzdłuż płotu. Zwykle mordowano po dwudziestu. Wzdłuż płotu mocowano ławkę. Na dany znak cały oddział stawał na niej a każdy z oprawców brał na cel jedną ofiarę i strzał w czaszkę padał pod kątem dokładnie takim, jaki wykreślili uczestnicy komisji Czerwonego Krzyża dokonującej pierwszej ekshumacji zwłok w Katyniu. Moja mama nie doczekała wiadomości o ojcu.

Oprócz dwóch listów, które dostała od żołnierza zwolnionego z niewoli sowieckiej nie doszła do nas żadna wiadomość o ojcu. Następną była już gazeta w 1943 roku, w której wyczytaliśmy: „Karol Wajda kpt., leg. ofic., list, karta szczepienia, kompas, cygarniczka, medalik”. Matka uczepiła się myśli, że zbieżność nazwisk jest przypadkowa. Nie pamiętam, aby ojciec mój nosił medalik na szyi, nie palił też papierosów w cygarniczce; mam dobrze w oczach scenę, kiedy matka przed wyjazdem na front dała ojcu metalowy ryngraf z Matką Boską Częstochowską i włożyła go do lewej kieszeni munduru, tej na sercu. Toteż czekała i wierzyła aż do swojej śmierci w 1950 roku w jego powrót

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.