Spotkanie z hipopotamem

Beata Zajączkowska

|

MGN 07-08/2010

publikacja 02.06.2010 09:28

Wystarczyło kilka sekund, bym wzięła nogi za pas. Kątem oka zobaczyłam wynurzające się cielsko i biegnącego ku mnie…hipopotama.

Spotkanie z hipopotamem Oko w oko z hipopotamem w Akagerze fot. BEATA ZAJĄCZKOWSKA

Czarnoskóry przewodnik zachwalał uroki Parku Akagera w Rwandzie, reklamującej się jako agroturystyczna perła Afryki. Trudno mi było podzielać jego zachwyt, bo dotąd udało nam się spotkać zaledwie kilka żyraf i sępów. Jedynie na jeziorze widać było kilka „wysepek”, w których tylko wprawne oko dostrzegało, że tak naprawdę to ogromne cielska hipopotamów.

ŻYWE WYSPY
Postanowiłam przynajmniej uwiecznić ogromne kopce termitów. Z odgłosem migawki aparatu mieszały się słowa przewodnika, opowiadającego historię parku, który kiedyś, przed ludobójstwem w 1994 r. pełen był zwierzyny. Część zwierząt uciekła do Parku Serengetti w sąsiedniej Tanzanii, a resztę wybili i zjedli ukrywający się w tej okolicy uchodźcy i wojsko. Rząd rwandyjski, by przyciągnąć turystów, zaczął sprowadzać zwierzęta z zagranicy. Nie wiem czy hipopotam, który nagle się wynurzył z jeziora i ruszył w naszą stronę, był miejscowy, czy eksportowy, dość, że w rekordowym tempie biegłam do samochodu. Z bijącym sercem obserwowałam poczynania olbrzyma, który, jak na swą tuszę, był dość zwinny. Na szczęście po kilku metrach pościgu, jakby znudzony, spokojnie wrócił do wody. Po chwili wystawały z niej tylko uszy, ale mnie już żadna siła nie była w stanie przekonać, by choć o krok zbliżyć się do jeziora. Czarnoskóry przewodnik zapomniał nas uprzedzić, by nie zbliżać się do brzegu. Choć wylegujące się w szuwarach hipopotamy wyglądają niewinnie, to są to jedne z najbardziej niebezpiecznych zwierząt Afryki. W ich rozwartej na metr paszczy straciło życie wiele zwierząt, głównie krokodyli. W obronie swego terytorium atakują też ludzi. Potrafią biec szybciej, niż człowiek. Nawet do 50 km/h. Na szczęście nasz hipopotam nie zamierzał się zbytnio wysilać.

CHRUPIĄCE KONIKI POLNE
Po każdym powrocie z Afryki znajomi zadają mi pytanie: „Co tam jadłaś?”. Po czasie można już opowiadać, ale siadając do afrykańskiej uczty, lepiej o jadłospis nie pytać. Trudno na przykład napić się spokojnie piwa, gdy ktoś powie, że do jego fermentacji używa się ludzkiej śliny, a każdy składnik został najpierw dokładnie przeżuty, a potem wypluty do naczynia, gdzie fermentuje piwo. Mimo uszu puszczałam uwagi, bym nie wchodziła do kuchni gospodarzy. Niestety... weszłam. Garnki stały na ziemi pełnej odpadków. Po nich spacerowały kury wydziobując, co smakowitsze kąski ryżu, warzyw i, o zgrozo!, sosu z kurczaka. Przy stole napiłam się jedynie wody, i to z fabrycznie zamkniętej butelki, wymigując się malarią. Gospodarze byli niepocieszeni. Kilka dni później nad Jeziorem Wiktorii zaglądałam kucharzowi w patelnię. Chwilę potem namawiano mnie, bym skosztowała przygotowywanych właśnie koników polnych. Gdy w końcu się przełamałam, okazały się wyśmienite i przypominały chrupiące chipsy. Następnego dnia, gdy spacerowałam nad jeziorem umiałam już spokojnie patrzeć w sieci, w które je łapano. Jednak widoku kobiet obrywających im skrzydełka jakoś nie mogłam wytrzymać.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.