Pamiętam tamten wrzesień - wspomnienia księży o wybuchu II wojny światowej

KAI/k

publikacja 02.09.2008 08:33

1 września 1939 roku o godzinie 4.45 rano wojska niemieckie bez wypowiedzenia wojny przekroczyły granice Polski. Jak wyglądał tamten wrzesień mówią księża archidiecezji gnieźnieńskiej

Ks. Mieczysław Wacławski – rocznik 1925:
Miałem 14 lat. O tym, że mamy wojnę dowiedziałem się z radia. Ludzie spodziewali się, że wybuchnie, wierzyli jednak, że skończy się szybko i że zwyciężymy. Ja też w to wierzyłem. Zamiast do szkoły, pobiegłem na ulicę Poznańską po nowe wiadomości. Stały tam takie gablotki z gazetami i wszyscy niecierpliwie je czytali. Pamiętam, że tego pamiętnego 1 września był pierwszy piątek miesiąca. Przepiękna pogoda. Ani jednej chmurki na niebie, tylko samoloty Lufdwaffe. W sobotę 2 września zbombardowali dworzec, w niedzielę 3 września doszło do walk, tzw. „krwawej niedzieli”. Niemieccy dywersanci strzelali do wycofującej się armii polskiej. Potem niemiecka propaganda przedstawiła to, jako mord na niemieckiej ludności. We wtorek 5 września wkroczyły wojska okupacyjne. Rodzice zdecydowali, że trzeba uciekać. Ojciec został w Bydgoszczy, a my z mamą ruszyliśmy pieszo do Inowrocławia, z innymi. Dobrze pamiętam tę drogę. Szliśmy całą noc. Ludzie nieśli jakieś tobołki, rzeczy. Po drodze mijaliśmy poprzewracane wozy, padłe konie. Nikt do nas nie strzelał, ale wiem, że do tych, którzy uciekali wcześniej strzelano. Do Inowrocławia doszliśmy 6 września rano. Trzy dni siedzieliśmy w jakiejś hali. Gdy przyszli Niemcy postanowiliśmy wrócić. Też pieszo. Przez całą okupację pracowałem w bydgoskich Zakładach Papierniczych. Miałem szczęście. Zajmowałem się tzw. „papierkową robotą”. Tak przeżyłem wojnę.

Ks. kanonik Stanisław Wilczyński – rocznik 1927:
Miałem 12 lat, gdy wybuchła wojna. Byłem młody, myślałem: „fajnie, coś się dzieje”. Dopiero później, gdy w mojej wsi pojawili się hitlerowscy żołnierze, zacząłem się bać. Dali nam piętnaście minut na spakowanie najważniejszych rzeczy, załadowali wszystkich na wozy i w drogę. Jak ktoś wziął za dużo, to zabierali. Całą wieś wywieźli. Trafiliśmy do Mińska Mazowieckiego. Stamtąd rozesłali nas po różnych gospodarzach. My trafiliśmy do wsi Osiny. Rodzice pracowali u jednego gospodarza, ja z bratem u drugiego, a siostra i drugi brat jeszcze gdzie indziej. Ciężko było, ale mieliśmy dach nad głową i nie głodowaliśmy. Byli jednak tacy, co zimą chodzili po domach i prosili o kawałek chleba i trochę opału. Tym ludziom było naprawdę ciężko. W Osinach byliśmy do 1940 roku. Pochowaliśmy tam ojca. Potem udało nam się przedostać do małopolski do rodziny, u której szczęśliwie doczekaliśmy końca wojny.

Ks. Mikołaj Demidowicz - rocznik 1913:
1 września 1939 roku byłem na ćwiczeniach rezerwy w Rzeszowie. Spodziewaliśmy się wybuchu wojny, wierzyliśmy jednak w siłę Polski i byliśmy przekonani, że pokonamy wroga. Bardzo się przeliczyliśmy. Znalazłem się w grupie, która podczas odwrotu w kierunku Tarnowa została odłączona od reszty pułku. Za nami Niemcy, nie wiadomo co przed nami. Nie wiedzieliśmy, co dalej robić. Szukać całą grupą? To niebezpieczne. W końcu postanowiliśmy się rozdzielić. Trafiłem do dobrej polskiej rodziny. Moi nawet nie wiedzieli, czy żyję. Dopiero później dałem znać, że jestem zdrów i cały. Tam poznałem księdza, który – jak się okazało – miał wywrzeć ogromny wpływ na moje dalsze życie. Kiedyś na Boże Narodzenie złożył mi życzenia po łacinie. Nie zrozumiałem i poprosiłem, by przetłumaczył. Powiedział: "A ty pójdź za mną”. Po kilku tygodniach wyjechał objąć parafię w Jarocinie. Pod koniec wojny przyszedł telegram: „przysłać natychmiast Mikołaja”. To on depeszował. Spakowałem się i pojechałem. Pamiętam, że siedziałem na dachu pociągu, bo w przedziałach nie było miejsca. Tak odkryłem swoje powołanie. Był 1945 rok. Wojna się kończyła, a ja zaczynałem nowe życie.

Ks. kanonik Zbigniew Lewandowski – rocznik 1922:
Rankiem 1 września 1939 roku – jak w każdy pierwszy piątek miesiąca – byłem w kościele i służyłem do Mszy świętej. Wiedziałem, że wojna wybuchła, ale nie zdawałem sobie sprawy, czym to grozi. Moi rodzice byli przekonani, że wszystko potrwa najwyżej kilka tygodni. Zdecydowali jednak, że będzie bezpieczniej, jeśli wyjedziemy z Bydgoszczy. Mój ojciec pracował na kolei. Już pierwszego dnia wojny dostał trzymiesięczną odprawę, mieliśmy więc trochę pieniędzy. On został, a my z mamą spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i wsiedliśmy do pociągu. Nie wiedzieliśmy dokąd jedziemy, tyle tylko, że na wschód. Trafiliśmy do Ołyki na Wołyniu. Tam umieszczono nas w ukraińskiej rodzinie. Chcieliśmy wracać do domu, ale nie było jak. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że ojciec zginął. Powiedziano nam, że został trafiony podczas ostrzału pociągu przez niemieckie samoloty. Opłakiwaliśmy go i tym bardziej chcieliśmy wrócić. W końcu znalazł się jakiś pociąg. Dojechaliśmy do Białegostoku i tam wypatrywaliśmy następnego. Codziennie przez trzy tygodnie chodziliśmy na stację i wreszcie trafiliśmy na taki, który jechał w stronę Warszawy. Pamiętam doskonale płonące domy, dymiące gruzowiska, straszny widok. Baliśmy się o nasz dom. Ale stał, jak zawsze. Wchodzimy, a tam ojciec otwiera nam drzwi. Radość nie do opisania. Okazało się, że pocisk drasnął czapkę, ojciec upadł i ten, który to widział uznał, że nie żyje. Udało nam się być razem do 1940 roku. Potem zostałem deportowany do Niemiec – tak oficjalnie napisali. Trafiłem do Jastrowa k. Wałcza. Wtedy były to niemieckie tereny. Razem z innymi stałem na targu, a niemieccy gospodarze wybierali sobie ludzi do pracy. Mnie nikt nie chciał. Byłem młody, nie nauczony ciężkiej roboty. W końcu jeden się zdecydował. Pracowało już u niego dwoje Polaków: chłopak i dziewczyna z Chodzieży. Harowaliśmy ciężko, od piątej rano do zmroku, z krótkimi przerwami na posiłki. Nigdy jednak nie głodowaliśmy. Po wojnie pieszo wracałem stamtąd do domu. Jadłem to, co znalazłem, albo co ludzie dali. Piłem wodę z kałuży, przez chusteczkę. Ale wróciłem i Bogu za to dziękuje do dziś.

Ks. kanonik Zdzisław Lipiński – rocznik 1922:
W chwili, gdy wojska niemieckie przekraczały granicę Polski byliśmy z kolegami na posterunku, na wieży spadochronowej. Pełniliśmy tam służbę w ramach przysposobienia obronnego. Pamiętam, że wczesnym rankiem przybiegł jeden z kolegów z okrzykiem: wojna! wojna! To, co powiem może wydać się szokujące, ale przyjęliśmy tę wiadomość z zadowoleniem. Szczerze wierzyliśmy w siłę Polski, w to, że bez problemów pokonamy Niemców. Pamiętam, jak mówiło się wtedy, że w trzy dni będziemy w Berlinie. Naprawdę w to wierzyliśmy. Później przyszła „krwawa niedziela”, wejście wojsk niemieckich, okupacja miasta. Działałem w konspiracji. Ratowaliśmy osoby poszukiwane przez gestapo. Wyrabialiśmy dla nich dokumenty i przerzucaliśmy ich do Generalnego Gubernatorstwa. Złapali mnie w 1943 roku. Pół roku byłem więziony, a potem wywieziono mnie do obozu koncentracyjnego w Mauthausen. Trudno opisać to, co tam przeżyłem i widziałem. Praca ponad siły w kamieniołomach, głód, ból, cierpienie, śmierć. Tuż przed wyzwoleniem kopałem doły, do których wrzucano ciała zamordowanych Żydów. Wielu jeszcze żyło, krzyczało. Na końcu kazali nam kopać dół dla siebie. Każda łopata, to było wołanie; „Kto się w opiekę”. Byłem pewny, że tam zginę, ale przeżyłem.

źródło KAI - oprac. Bernadeta Gozdowska-Kruszyk