Przed piątą rano

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 02.03.2018 09:25

Rany na dłoniach, w tych samych miejscach, w których miał je Pan Jezus, owijał bandażem i zakładał rękawiczki bez palców. Rany na stopach, w boku i na ramieniu okrywał habit.

Wielu uważa, że o. Pio był święty, bo czynił cuda, a według mnie on był święty, bo pomagał ludziom się nawracać – mówi ojciec Luciano Lotti, kapucyn z San Giovanni Rotondo. – Największym cudem jest nawrócenie grzesznika, a on wyspowiadał ich setki tysięcy – podkreśla.

Ministranci wiedzieli

Kiedy ojciec Luciano, dzisiaj zakonnik, kapucyn jak o. Pio, sekretarz Grup Modlitwy o. Pio, był chłopcem, służył przyszłemu świętemu jako ministrant do Mszy. Zwykle musiał wstawać przed piątą rano, bo właśnie wtedy zaczynała się Eucharystia. Trwała dwie, trzy godziny, a sprawujący ją ojciec Pio cierpiał prawdziwą mękę Chrystusa. – Wtedy nie było telewizji ani internetu, więc nie chodziliśmy późno spać, a chciało nam się tak wcześnie wstawać, bo byliśmy ciekawi o. Pio – opowiada. – Na te Msze przyjeżdżali ludzie z całych Włoch. Wszyscy ministranci wiedzieli, że o. Pio ma stygmaty, czyli znaki cierpienia Pana Jezusa. Przechodzące na wylot rany na dłoniach, w miejscach, gdzie znajdowały się gwoździe, którymi przybito Jezusa do krzyża, zakonnik owijał bandażem, a potem wkładał na nie rękawiczki bez palców. Podobne rany nosił na stopach. Rana w boku w kształcie krzyża sięgała 8 centymetrów w głąb ciała. Nie wszyscy wiedzieli, że ma też ranę na ramieniu, tam, gdzie Pan Jezus opierał krzyż, że cierpi męki biczowania i bóle cierniowej korony. Jak obliczyli badacze, codziennie przez 50 lat tracił około półtorej filiżanki krwi. O. Luciano z czasów swojej młodości zapamiętał o. Pio jako wzór kapłana odprawiającego Mszę św. jak misterium, jak prawdziwą tajemnicę ofiary Pana Jezusa.

Bolące rany

W klasztorze w San Giovanni Rotondo mieszka też o. Marciano Morra. Kapucyn ma już 88 lat. Świętego o. Pio poznał, kiedy miał 15 lat. Był wtedy w nowicjacie, czyli przygotowywał się do wstąpienia do klasztoru. Pamięta, że święty zrobił na nim wrażenie dobrodusznego, życzliwego dziadka, który troszczy się o młodych zakonników. – Dawaj im dobrze jeść – napominał ojca ekonoma, który w klasztorze robi zakupy, opłaca rachunki, zajmuje się remontami itp. Sam jadł niewiele i wszyscy mówili, że przy życiu trzyma go przyjmowanie Najświętszego Sakramentu. – Nieraz myślałem, że o. Pio musi być bardzo blisko Pana Jezusa, skoro nosi na ciele Jego rany – mówi o. Marciano. – Raz po Mszy św. w zakrystii miałem okazję pocałować jego dłoń, bo na czas sprawowania Najświętszej Ofiary zdejmował rękawiczki – wspomina. – Ojciec Pio podał mi rękę, położyłem ją na swojej tak, żeby unosząc do pocałowania mieć ją jak najbliżej oczu, i zobaczyłem zaschniętą obwódkę krwi, a w środku ciemne, zaczerwienione miejsce. Potem dłoń o. Pio mocno ścisnęła ciężka dłoń jakiegoś rolnika. „Boli mnie, przestań, tak mnie boli” – krzyknął o. Pio. Niektórzy zazdrościli mu, że jest tak wyróżniony, że przyciąga tłumy wiernych, a ja wtedy zdałem sobie sprawę, jak niesamowity ból przeżywa. Jak bardzo cierpi.

Miętowe cukierki

Obaj ojcowie, którzy znali i spotkali o. Pio, przyznają, że mimo tego cierpienia i innych chorób, które nieustannie dopadały świętego, na co dzień był bardzo wesoły i potrafił rozbawić najbardziej ponure towarzystwo. Kiedyś w oranżerii klasztoru świętowano urodziny lekarza pracującego w założonym przez o. Pio szpitalu – Domu Ulgi w Cierpieniu. Kiedy zebrani zobaczyli, że po imprezie zostały butelki z oranżady i piwa, zaczęli się zastanawiać, co z nimi zrobić. „Wyrzućmy je przez taras” – zaproponował ktoś. „A jeśli ktoś przechodzący dostanie w głowę?” – zapytał ktoś inny. „To będzie o jednego mniej” – zażartował o. Pio. Potem wychylił się za barierkę i poinformował zebranych: „Słuchajcie, idzie przełożony. Biedna ta butelka, która spadnie mu na głowę…”. O. Pio lubił przebywać wśród ludzi. – Ministrantów witał zawsze cmoknięciem w policzek – wspomina ojciec Luciano. – A popołudniami, kiedy go odwiedzali, siadywali zwykle w oranżerii i zakonnik wypytywał, jak było w szkole. Prosił, by recytowali wiersze, które właśnie omawiali na lekcjach. Miał też swoje wady – dodaje kapucyn. – Bywał porywczy. Zdarzało się, że krzyczał na przychodzących do spowiedzi, kiedy nie byli dobrze przygotowani i kazał im wrócić dopiero wtedy, gdy zrobią solidny rachunek sumienia – mówi o. Marciano. – Nierzadko szorstko zwracał uwagę swoim współbraciom w klasztorze. Ale kiedy się obrażali, natychmiast szedł ich przeprosić i… częstował miętowymi cukierkami. To był prawdziwy święty, bo codziennie się nawracał. Nie czekał na jakąś odpowiednią chwilę.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.