Nie wierzę w przypadki

rozmawiał Piotr Sacha

publikacja 12.02.2018 13:09

Dla ministrantów: Rozmowa z aktorem Ireneuszem Czopem.

Ireneusz Czop występuje między innymi w serialu „Komisarz Alex” Ireneusz Czop występuje między innymi w serialu „Komisarz Alex”
Stach Leszczyński /pap

O pojedynkach z klerykami, pobudkach o piątej rano i  pierwszych zadaniach aktorskich  przy ołtarzu opowiada Ireneusz Czop, aktor,  były ministrant w kościele św. Jana Chrzciciela w Płocku.

 

Mały Gość: Kiedy ostatnio stanął Pan przy ołtarzu jako ministrant?

Ireneusz Czop: W mojej rodzinnej parafii... pewnie kiedy jeszcze studiowałem. Do dziś zdarza mi się czytać słowo Boże podczas Mszy św. środowisk twórczych.

Dla aktora taka rola lektora w kościele to pestka...

To wcale nie takie proste zadanie. Umiejętności zawodowe to za mało. Nie można zapomnieć o tym, że najważniejsze jest słowo, które powinienem dobrze rozumieć, wejść w nie głębiej.

Czy ministrant Irek czytał na Mszy?

Czytał i śpiewał.

To była pierwsza szkoła aktorska?

Można tak powiedzieć. Chociaż w tamtym czasie nie myślałem jeszcze o zawodzie aktora. Bycie lektorem było dla mnie dobrym treningiem uważnego wczytywania się w tekst. Choć pamiętam i śmieszne pomyłki, które jako ministrant głęboko przeżywałem.

Proszę o nich opowiedzieć…

Śpiewałem z chórem podczas bierzmowania. W pewnym momencie zapomniałem melodii i… zacząłem improwizować. Jakoś dotrwałem do refrenu. (śmiech) Innym razem, podczas Triduum Paschalnego, zacząłem się plątać, czy Izraelici zostali wyprowadzeni z Egiptu czy Egipcjanie z Izraela. (śmiech)

Grał Pan św. Jana Pawła II i ks. Ro-mana Kotlarza. Ministrantura przydała się w odgrywaniu tych postaci?

Z pewnością łatwiej zagrać księdza, kiedy posługę w kościele zna się niejako od kuchni. Tak jak łatwiej zagrać piłkarza, kiedy grało się w piłkę nożną.

A grał Pan w piłkę?

Trenowałem w drużynie juniorów Wisły Płock. Ale jeszcze w żadnym filmie nie zagrałem piłkarza. (śmiech)

Mieliście drużynę ministrancką?

Pewnie! Służyłem w kościele św. Jana Chrzciciela w Płocku, tuż obok seminarium duchownego. Regularne toczyliśmy pojedynki piłkarskie z klerykami. To były zacięte boje, chociaż oni byli od nas starsi. Każdy ministrant chciał się dostać do pierwszej jedenastki.

Dlaczego więc nie został Pan piłkarzem?

W pewnym momencie musiałem zdecydować, czy zajmować się sportem, czy wybrać drogę artystyczną. Śpiewałem wtedy w zespole Vox Clamantis, który wykonywał piosenki religijne. Miałem już nawet indeks na Katolicki Uniwersytet Lubelski. Chciałem zostać encyklopedystą.

No to jak trafił Pan do szkoły aktorskiej?

Nigdy nie myślałem o aktorstwie. (śmiech) Kiedyś pojechałem z Vox Clamantis na warsztaty muzyczne. Trochę się tam wygłupiałem (śmiech) i kierownik muzyczny rzucił: „Irek, ty masz w sobie ogień. Powinieneś zostać aktorem!”. Później razem z kolegą z zespołu przyjechaliśmy do Łodzi na przegląd piosenki studenckiej. Za występ otrzymaliśmy… wyróżnienie. Kolejnego dnia wybraliśmy się do szkoły aktorskiej, żeby zobaczyć... czy są tam ładne dziewczyny.

Czyli aktorem został Pan przez przypadek?

Ja nie wierzę w przypadki. Tamtego dnia trafiłem też na konsultacje aktorskie, które akurat odbywały się w szkole. Chciałem dowiedzieć się, jakie mam szanse na zdanie egzaminu. Pani zapytała, czy znam na pamięć jakiś wiersz. A ja z kolegami, również ministrantami, w wolnych chwilach uczyliśmy się wierszy. Do szkoły aktorskiej zdałem za pierwszym razem.

A egzamin na ministranta? Jak to się zaczęło?

Do ministrantury zachęcił mnie kolega. Bo ministrant to był ktoś! Wszyscy dumnie nosiliśmy w reklamówkach wykrochmalone komże. Na początku trzeba było zdać egzamin. Później kolejne stopnie ministranckiego wtajemniczenia – podawanie ampułek, dzwonienie dzwonkami, wreszcie czytanie i śpiewanie. W końcu trafiłem do oazy [Ruchu Światło–Życie przyp. red.], ale przy ołtarzu pozostałem.

Lubił Pan poranne dyżury w kościele?

Mieszkałem niedaleko kościoła. Pobudka o piątej rano, szybkie mycie zębów, a potem biegiem na Mszę, na 5.30, 6.15 albo 7.00. Nieraz po Mszy miałem jeszcze basen. W moim bloku było 150 mieszkań. I wielu ministrantów. Wzajemnie mobilizowaliśmy się do służby. Zawiązywaliśmy przyjaźnie. Nie przypominam sobie, żebym się nudził. Zawsze mogłem zejść piętro niżej do kumpla, a potem dwa piętra niżej do kolejnego, gdzie ustawiały się kolejki do gry w szachy. Późnym wieczorem biegliśmy jeszcze na boisko szkolne pograć w kosza...

Jak Pan to wszystko godził?

Moja mama mówiła: „Nie nadążam za tobą, synku. Czym ty się teraz interesujesz?”. (śmiech) Służyliśmy w kościele, chodziliśmy na zbiórki harcerskie, na piłkę, karate, basen... Gdy starszy ministrant grał na gitarze, chcieliśmy grać jak on. Nie mieliśmy smartfonów ani tabletów. Nie było internetu. Jako ministranci nie tylko służyliśmy przy ołtarzu. Rozdawaliśmy dary potrzebującym, pomagaliśmy starszym, sprzątaliśmy kościół. Zimą biliśmy się śnieżkami przed kościołem, jakby to była prawdziwa bitwa. Myślę, że ministrantura nauczyła nas systematyczności i szlachetności.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.