Wakacje z Jakubem

Martyna Chodykin

publikacja 26.10.2017 09:01

Zamiast leżeć na plaży, wolałam iść pieszo na północ Hiszpanii. Z ciężkim plecakiem i odciskami na piętach spełniałam swoje marzenie.

Wakacje z Jakubem archiwum prywatne

Od ponad tysiąca lat do grobu św. Jakuba Apostoła w Santiago de Compostela pielgrzymują ludzie ze wszystkich zakątków Europy, a nawet świata. Nasza polska grupa wyruszyła z Portugalii. W szóstkę w 9 dni pokonaliśmy 250 kilometrów.

Komu w drogę, temu muszla

Marta i Adrian dwa miesiące wcześniej przed wyjazdem wzięli ślub. Żartowali, że w podróż poślubną zabrali jeszcze cztery osoby. Ksiądz Bartek z parafii świętego Antoniego w Rybniku wyruszył do Santiago ze swoją mamą Bogusią. A Karolina doleciała do nas z Londynu. Przygotowania zaczęliśmy kilka miesięcy przed wyprawą. Trzeba było ustalić dobry termin, wybrać trasę i kupić bilety na samolot. Potem pakowanie – prawdziwe wyzwanie. Bagaże nie mogły być zbyt ciężkie, bo przez całą drogę trzeba je przecież dźwigać. Do plecaka włożyłam więc tylko ubrania na każdą pogodę, wygodne buty i… plastry na odciski. Na końcu na naszych plecakach zawisły muszle – symbol idących Szlakiem św. Jakuba. Drogę zaczęliśmy w Porto na północy Portugalii, w jednym z najpiękniejszych miast portowych w Europie. W katedrze każdy dostał paszport pielgrzyma i… w drogę. Przed sobą mieliśmy 250 km pieszej wędrówki.

Żółte strzałki

Drogę do celu wskazywały nam żółte strzałki. Były wszędzie. Na drzewach, płotach, kamieniach i gdzie się tylko dało. Był to dla nas niezły test na spostrzegawczość. Tylko Karolina, zapatrzona w wody Oceanu Atlantyckiego, zielone lasy, winnice i urokliwe uliczki miasteczek, często je przegapiała. Choć trzeba przyznać, czasami strzałek naprawdę nie było widać. A wtedy Adrian wyciągał mapę… Przez kilka pierwszych dni droga wiodła brzegiem oceanu. Piaszczyste plaże, ogromne fale uderzające o brzeg, opalający się turyści i zimne wody Atlantyku kusiły nas bardzo... Każdego dnia zaskakiwały nas piękne widoki. Marta prawie na każdym kroku robiła zdjęcia. Do dziś wspominamy ogromny most łączący Hiszpanię z Portugalią i niezwykłą średniowieczną twierdzę w przygranicznej Valençy. Nasze wędrowanie przede wszystkim było pielgrzymką. Dobrze, że mieliśmy „swojego” księdza, bo dzięki temu codziennie uczestniczyliśmy we Mszy Świętej. Często w kilku językach, gdy dołączali do nas pielgrzymi z różnych krajów.

Ciepła woda i materac

Buen camino – pozdrawiali się pielgrzymi. To znaczy „dobrej drogi”. A mieszkańcy mijanych wiosek machali do nas przyjaźnie. Czasem nawet proponowali coś do jedzenia. Po całym dniu wędrówki trzeba było znaleźć tzw. albergi – schroniska dla pielgrzymów. Bez luksusów, ale z ciepłą wodą, kuchnią i miejscem do spania. Gdzie można było się umyć, zrobić pranie, odpocząć i przygotować coś do jedzenia. Jednego dnia ugotowałyśmy tyle makaronu, że wystarczyłoby dla wszystkich pielgrzymów w schronisku. W drodze, w ciągu dnia, jedliśmy przeważnie bocadillos, czyli hiszpańskie kanapki, i wcinaliśmy duże ilości czekolady. Karolina zachwycała się portugalskimi, słodkimi babeczkami, a ks. Bartek churrosami, podłużnymi pączkami. Pani Bogusia, jak to mama, zawsze miała dla nas w plecaku jakieś smakołyki. Szkoda, że po kilku dniach musiała przerwać wędrówkę i dalej do Santiago pojechała pociągiem. Przez kilka dni w polskim schronisku na Monte Gozo pomagała pielgrzymom i czekała na nasze przyjście.

Bolesne pobudki

Z każdym kilometrem i nam zmęczenie dawało się we znaki. Na dodatek na piętach miałam mnóstwo odcisków, a Karolinę i ks. Bartka bolały kolana. Zanim dotarliśmy do celu, mieliśmy jeszcze trochę przygód. Pewnego razu w ciemnym lesie stanął przed nami jakiś zwierz. – To wilk! – krzyknęła przerażona Marta. Na szczęście wilk okazał się psem, który tylko zaszczekał i… uciekł. Innym razem w hiszpańskim Redondela groziło nam spanie pod gołym niebem. Schroniska były przepełnione, a nam wydawało się, że nie zrobimy już ani kroku. Okazało się, że daliśmy radę. Po kolejnej godzinie wędrowania znalazły się wolne pokoje. Dla mnie najtrudniejsze było wczesne wstawanie. Budzik dzwonił już o 4.00 nad ranem. Ale potem bolesne pobudki wynagradzał niezapomniany widok wschodzącego słońca.

Kolejka do przytulania

9. dnia zostało nam ostatnie 20 kilometrów. Nie mogłam uwierzyć, że to już prawie koniec. Zmęczeni i bardzo szczęśliwi dotarliśmy do celu. Przez labirynt wąskich uliczek Santiago de Compostela, między straganami i sklepikami, przedzieraliśmy się do katedry św. Jakuba. Każdy z nas chciał jak najszybciej wejść do środka i według starego zwyczaju przytulić św. Jakuba. Figura apostoła znajduje się z tyłu ołtarza i zawsze ustawiają się do niej długie kolejki pielgrzymów. A potem Msza św. i kadzidło zwane botafumeiro, największe na świecie, rozkołysane nad naszymi głowami. Potrzeba 8 osób i 30 kg węgla drzewnego, żeby ponad 60-kilogramowe kadzidło rozbujać i rozpalić. Przy grobie św. Jakuba zostawiliśmy wszystkie sprawy, które każdy niósł w swoim sercu. Z oczu płynęły łzy. Spełniło się marzenie. Podobno każdy, kto choć raz przeszedł drogę św. Jakuba, będzie chciał na nią wrócić. Być może kiedyś spotkamy się na szlaku i powiemy sobie: buen camino!

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.