Gry uczyły nas przyjaźni

Adam Śliwa

|

MGN 02/2014

publikacja 15.01.2014 14:29

Najczęściej bawili się na podwórku. O ulubionych grach z dzieciństwa opowiedzieli dziennikarka, kardynał, aktorka i profesor.

Gry uczyły nas przyjaźni   Adam Jankowski / REPORTER / east news Dorota Gawryluk dziennikarka i prezenterka telewizyjna:

– Z koleżankami głównie skakałyśmy. Albo w klasy, wtedy kredą malowało się na chodniku kwadraty i w nich trzeba było skakać, albo w gumę – to było bardziej popularne. Choć gumę trudniej było dostać. Czasem udawało się zdobyć ją gdzieś spod lady w pasmanterii. Zasady były takie, że dwie dziewczyny stały naprzeciwko siebie, gumę miały zaczepioną na pewnej wysokości na nogach, a trzecia skakała. Trzeba było skakać raz z lewej raz z prawej strony i nie można było dotknąć gumy. Gry planszowe czy puzzle trudno było wtedy kupić, dlatego większość czasu spędzałyśmy na podwórku.

 

 

 

 

 

 

 

Gry uczyły nas przyjaźni   KAROL SEREWIS / east news

Ksiądz Kazimierz Nycz kardynał, metropolita warszawski:

– Gdy byłem dzieckiem, często z kolegami graliśmy w piłkę nożną. Nie było wtedy boisk, więc do gry wykorzystywaliśmy kawałek łąki czy podwórka, a zamiast bramek wbijaliśmy po dwa patyki z jednej i drugiej strony. Czy lubiłem przegrywać? Nikt nie lubi przegrywać. Ale jeśli się tak zdarzało, to była to mobilizacja, by wygrać następnym razem. Prosta gra w piłkę nożną, poza sportem i zabawą na świeżym powietrzu, była czymś więcej, uczyła nas współpracy – żeby wygrać, trzeba było grać całą drużyną, współpracować ze sobą. Przegrywali ci, co chcieli być „gwiazdami”. Uczyła ponadto zdrowej rywalizacji i przyjaźni, bo rywalami byliśmy dla siebie tylko na boisku.

 

 

 

 

 

 

Gry uczyły nas przyjaźni   henryk przondziono / gość niedzielny Agnieszka Więdłocha aktorka:

– Dużo czasu spędzałam na podwórku. Z koleżankami grałyśmy w chowanego, czasem w planszówki, przeważnie warcaby, ale najczęściej skakałyśmy w gumę. Zasady wymyślałyśmy na bieżąco. Nigdy nie lubiłam rywalizacji, ścigania się, więc nie miałam problemów z przegrywaniem. Nie lubiłam też, gdy ktoś przegrał i potem był smutny, zdarzało mi się więc, że specjalnie przegrywałam. Pamiętam jeszcze jedną grę. Dostałam od rodziców takie mechaniczne rybki. Trzeba było je nakręcić, a następnie złapać na wędkę. To był prawdziwy hit. Przychodzili do mnie koledzy i koleżanki, żeby w to pograć.

 

 

 

 

 

 

 

Gry uczyły nas przyjaźni   LESZEK KOTARBA / east news Jan Miodek profesor, znawca języka polskiego:

– Jak prawie każdy synek z Górnego Śląska – rocznik 1946 – uwielbiałem fuzbal – tak się na piłkę nożną powszechnie mówiło. Grałem w piłkę cały rok. Zimą w czapce, rękawiczkach i czasem w szaliku. Równie popularne były kiepki – pewnie to słowo pochodzi od niemieckiego kopf, czyli głowa. To była gra piłką na dwie bramki, ale uderzać można było wyłącznie głową. Bardzo też lubiłem gry z udziałem monet. Jedna to był cymbergaj, czyli piłka nożna na stole z bramkami, dwoma zawodnikami-monetami i piłką-monetą mniejszą (zwykle był to grosik). Druga gra – w piny – polegała na odbijaniu monety od muru tak, aby spadła jak najbliżej monety przeciwnika. Wtedy było więcej punktów. Przegrywać nie lubiłem. Nieraz płakałem, ale najwięcej łez wylałem w roku 1954, kiedy mój ukochany chorzowski Ruch z Gerardem Cieślikiem na czele tylko zremisował z Gwardią Warszawa 1:1 i zamiast oczekiwanego czwartego z rzędu mistrzostwa Polski, zajął tylko III miejsce.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.