Jeden z klanu

Piotr Sacha

|

MGN 01/2014

publikacja 07.05.2014 11:46

O pierwszych ślizgach na dywanie, czarnej trasie i akcji na Allegro rozmowa z Mateuszem Ligockim, reprezentantem Polski w snowboardzie.

Mateusz Ligocki wziął udział  w akcji „Nie wstydzę się Jezusa” Mateusz Ligocki wziął udział w akcji „Nie wstydzę się Jezusa”
Grzegorz Momot /PAP

Mały Gość: Co było pierwsze, deskorolka czy deska do jazdy po śniegu?

Mateusz Ligocki: Deskorolka! Już na początku podstawówki sporo na niej jeździłem. Myślę, że dzięki temu tak szybko załapałem snowboard. Stoję bokiem na desce i balansuję ciałem – jazda wygląda podobnie. Tyle że w deskorolce nie ma wiązań. A podstawowy trick „ollie”, czyli podskok, wymaga nie lada umiejętności. Później uprawiałem też sporty z deską na wodzie, takie jak wakeboard, surfing czy windsurfing.

Jak szybko Twoja deska pędzi po śniegu?

Na zawodach zwykle około 80 km/h. Ale najszybciej na desce jechałem ponad 100 km/h.

I skok…

(śmiech) Niedługo przed olimpiadą zimową odbędą się zawody X-Games, czyli taka olimpiada w sportach ekstremalnych. Zostałem tam zaproszony jako jedyny Polak. Rok temu na ostatniej skoczni mieliśmy na progu prędkość 90 km/h. No i z taką prędkością leciałem 10 metrów nad ziemią, przez ponad 30 metrów.

Pierwszy w życiu zjazd na desce wyglądał podobnie?

Nieeee. Radzę nie zaczynać od zjazdu z góry. Na nartach jeździłem od czwartego roku życia. Moje pierwsze ślizgi na desce odbywały się na dywanie w dużym pokoju. Miałem 15 lat. Poznawałem deskę, uczyłem się ją zapinać, odpowiednio balansować ciałem. Później przed domem próbowałem na śniegu. A potem stok. Zwykle pierwszy zjazd odbywa się z instruktorem na oślej łączce. Ja zostałem rzucony na głęboką wodę… to znaczy wywieziony na szczyt góry w Austrii. To była czarna trasa. Trochę się bałem, ale... zjechałem. A po trzech godzinach całkiem dobrze już sobie radziłem. Dwa tygodnie później wygrałem Puchar Polski młodzików, a w kategorii seniorów zająłem 13. miejsce.

Jak ważna jest dla Ciebie wiara?

Bez niej nie poradziłbym sobie w życiu. Jest moim fundamentem. Sporo czasu mieszkam poza domem. Na desce snowboardowej spędzam ponad 200 dni w roku. W niedzielę zawsze staram się być na Mszy świętej. A jeśli nie ma w okolicy żadnego kościoła, wtedy oglądam Mszę online w internecie. W naszej rodzinie wiara to coś naturalnego.

Lubisz pomagać innym?

Nie mam z tym problemu. (śmiech)

Na Allegro każdy mógł wylicytować lekcję jazdy na desce pod okiem Mateusza Ligockiego.

Tych pieniędzy potrzebuje na leczenie mała Olga. Ma nowotwór oka. Jeśli mogę komuś pomóc, chętnie to robię. Przecież nic mnie to nie kosztuje. I cieszę się, że się na coś przydaję. Podobnych akcji było więcej.

Kiedy jesteś Matysem?

Na pewno w domu. Od zawsze tak na mnie wołano. Chyba wielu Mateuszów ma takie przezwisko...

A co to takiego klan Ligockich?

„Przyjechał klan Ligockich” – nieraz słyszeliśmy przed zawodami. A potem zbieraliśmy medale. Oprócz mnie startują mój młodszy brat Michał i kuzynka Paulina. Starszy brat Łukasz jest sędzią snowboardowym najwyższej klasy. Brat Pauliny, Szczepan, też zajmuje się snowboardem. Ich tata Władysław był terenem kadry. Jest jeszcze mój tata, który nas wspiera. W rodzinie siła!

Zauważył to nawet Między-narodowy Komitet Olimpijski.

Tak. Po igrzyskach w Vancouver Michał, Łukasz i ja złożyliśmy nasz sprzęt w Muzeum Olimpijskim w Lozannie. Uważam, że igrzyska to nie tylko wynik sportowy, ale przede wszystkim duch olimpijski, braterstwo, pojednanie. Niedawno dowiedziałem się, że w Nowej Zelandii również trenuje snowboardowa rodzina. Na olimpiadzie ma szansę wystąpić aż pięciu braci. Napisaliśmy do nich e-maila z pozdrowieniami.

Jak zaczynał klan Ligockich?

Wszyscy pokochaliśmy snowboard. Rodzice bardzo nas w tym wspierali. Zjeżdżali z nami ze stoku, tyle że na nartach. A po lekcjach tata czekał już przed szkołą w samochodzie załadowanym deskami. Ruszaliśmy z Cieszyna do Szczyrku. Godzinę w jedną stronę, żeby pół godziny poskakać, a potem wracać do domu. Czyste szaleństwo! (śmiech) Po drodze przebieraliśmy się w ciuchy snowboardowe, jedliśmy obiad, który czekał na tylnym fotelu. Dziś nic się nie zmieniło – zawsze możemy na siebie liczyć.

Twoja konkurencja to snow- board cross. Na czym ona polega?

To jazda terenowa na desce snowboardowej na czas. Rywalizujemy z pięcioma lub trzema zawodnikami na torze. Taki tor ma różne przeszkody, muldy, rollery, skocznie, bandy. Można to porównać do motocrossu. Tylko zamiast motocyklu mamy deskę. Zresztą latem próbuję swoich sił w motocrossie.

Przed Tobą olimpiada. Znasz przepis na sukces?

Od jakiegoś czasu mówię do siebie: „I train, I compete, I win”, co oznacza „trenuję, startuję, zwyciężam”. To dodaje mi pewności siebie. I działa! Zresztą to krótkie hasełko każdy może stosować w swoim życiu.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.