Cudowna normalność

Franek fałszerz

|

MGN 01/2014

publikacja 12.12.2013 09:40

Jak się nazywał Cornelis Massys? Głupie pytanie – powiecie. – Przecież właśnie tak. Otóż niekoniecznie.

Cudowna normalność

Właściwie nie wiadomo dokładnie, jak on się nazywał, bo w dokumentach jest różnie: Massys, Matsys, Metsys albo Matsijs. A to i tak dobrze, że są jakieś dokumenty, bo mówimy o człowieku przedpotopowym. I to dobrze przedpotopowym, bo gdy Cornelis (przynajmniej co do imienia nie ma różnych zdań) umarł, to potop szwedzki przyszedł dopiero sto lat później. Tam, co prawda, ten potop nie dotarł, bo Cornelis mieszkał w Antwerpii (dzisiaj tam jest Belgia), a nie w Polsce, ale co z tego. Potop to potop, obojętnie, gdzie się wydarzył. No i ten Cornelis malowałby podobnie jak Pieter Bruegel, gdyby nie to, że Bruegel malował podobnie jak on. Bruegel był trochę młodszy, i to dlatego. Znacie Bruegla, co? No jasne, że nie osobiście – ale w ogóle o nim słyszeliście? Nie słyszę, że nie. Czyli – znacie. Bo też to był znany malarz, a znanych wypada znać. Obaj malowali sceny rodzajowe. A co to są sceny rodzajowe? A takie tam życie codzienne, zwyczaje, obyczaje – no takie tam. I przedstawiali to życie wśród zwykłych ludzi, a nie wśród książąt czy królów. Dzięki temu wiemy lepiej, jak wyglądało życie mieszczan i chłopów (i bab) sześć wieków temu w północnej Europie. No i jak wyglądało Betlejem w północnej Europie – bo Cornelis Massys namalował ten obraz, który tu widzicie, jako Betlejem. Nawet nie silił się na przedstawienie krajobrazu Ziemi Świętej. Pokazał po prostu krajobraz, który miał za oknem, albo gdzieś tam niedaleko. I stroje ludzie też mają z jego epoki. I wszystko jest takie miejscowe i swojskie: wóz, mostek, krowy pojone w stawku. Jest nawet kapliczka stojąca na słupku. Nie widać, co to za świętego do niej włożyli, ale może to Matka Boża, a może sam Pan Jezus? Tak czy owak, prawdziwy Pan Jezus jest na tym obrazie, podobnie jak prawdziwi są Jego Matka i św. Józef. Pan Jezus wkrótce się urodzi, a Maryja stoi w głębi obrazu i czeka na Józefa, który próbuje wynegocjować miejsce w gospodzie. Takie przedstawienie Świętej Rodziny było czymś nowym. No bo jak to tak, takie ważne postacie, takie ważne wydarzenie, a prawie w ogóle tego nie widać. Żeby choć Maryja z Józefem byli na pierwszym planie, ale nie – są gdzieś w głębi i właściwie niczym się nie odróżniają od innych ludzi. Ale właśnie to jest świetne w tym obrazie. Bo przecież tak jest z tym, co naprawdę wielkie na tym świecie – wygląda zwyczajnie. Najważniejszych wydarzeń się prawie nie zauważa. I przecież w Betlejem, tego jednego, jedynego wieczoru, w którym to miasteczko zyskało nieśmiertelną sławę, nikt nie miał pojęcia, kim jest tych dwoje, a nade wszystko, kim jest Ten, którego ta niepozorna kobieta miała wkrótce urodzić. Gdyby wiedzieli, to by ich nie odesłali z kwitkiem. Oddaliby najlepszą izbę, usłużyli, a potem leżeliby plackiem, licząc na łaskawe spojrzenie. Ale Maryja i Józef nie świecili nieziemskim blaskiem, nie było widać wokół nich tłumu aniołów, ani nawet tyciego tłumiku. Było jak na tym obrazie – prawie normalnie. A dlaczego „prawie”? Bo gdy dzieją się wielkie rzeczy, Bóg daje jednak znaki. Rzadko są widoczne dla wielu – zwykle widzą je tylko ci, którzy są blisko. Tu takim znakiem jest snop światła, które przebija się przez chmury i wskazuje na Maryję. Dlatego, ludzie, normalnie trzeba mieć oczy i uszy otwarte, żeby nie przegapić wizyty Boga. Fałszerstw jest tym razem dziewięć.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.