Rozbieg do harcerstwa

Piotr Sacha

|

MGN 03/2013

publikacja 19.09.2013 11:44

O egzaminie na prawdziwego mężczyznę, buźce Dominika Savio i lekcji solidarności przy ołtarzu opowiada Krzysztof Ziemiec, prezenter telewizyjny i były ministrant.

Rozbieg do harcerstwa Jakub Szymczuk/GN

Mały Gość: Co było pierwsze: ministrantura czy harcerstwo?
Krzysztof Ziemiec: – Najpierw byłem ministrantem w parafii św. Andrzeja Boboli w Warszawie. A chyba w szóstej klasie zostałem harcerzem. Myślę, że ministrantura była dla mnie takim rozbiegiem do kolejnego etapu, do nowej przygody. Ministrantami byli moi starsi bracia cioteczni. Więc ja też nim zostałem. Wiadomo, starszy ma wpływ na młodszego. A mieszkaliśmy tylko o dwa bloki od siebie.
 
Czy w tamtym czasie bycie ministrantem i harcerzem było trudne do pogodzenia?
– Dziś na pewno nie ma z tym problemu. Bo są chociażby Skauci Europy, którzy szczycą się tym, że stoją przy ołtarzu. Ja byłem harcerzem w innych czasach… A wtedy może był większy problem. Mówię „może”, bo służyłem w Hufcu Warszawa-Mokotów im. Szarych Szeregów. I nasze tradycje były mocno wpisane w krzyż. Choćby nie wiem jak bardzo komuniści chcieli nas od tego odwieść. Problem mieliśmy dopiero wtedy, gdy na cześć polskiej jednostki lotniczej walczącej w Wielkiej Brytanii chcieliśmy nazwać się imieniem „Lwowskich Puchaczy”.
 
Przyjaźnie z kolegami przetrwały?
– Tak! Kolegowaliśmy się przez 20 lat. Jako ministranci, harcerze, koledzy z liceum. Jeździliśmy potem jeszcze długo razem na wakacje. Razem pływaliśmy kajakami i jeździliśmy na nartach. To były tak silne relacje, że do dziś z niektórymi chłopakami spotykam się chociaż raz w roku.
 
Był Pan łobuzem czy grzecznym chłopcem?
– Łobuzowaliśmy strasznie. Lubiliśmy rozpalać węgielki pod kadzidło. To była najlepsza fucha. I z tego powodu miała miejsce niejedna groźna sytuacja… Niezłą fuchą było też chodzenie do komunikowania z „patelnią”, czyli tacką. Wtedy można było z bliska spojrzeć na ładne dziewczyny. I jeszcze gong. To był prawdziwy egzamin, czy ktoś jest już mężczyzną i potrafi mocno walnąć w gong, czy jeszcze jest delikatnym chłopaczkiem. Na mojej ministranckiej legitymacji była twarz Dominika Savio, ale nie myśleliśmy wtedy, by zostawać świętymi (śmiech). Mówiliśmy nawet na niego „Goguś”, bo miał taką milutką buźkę. Dopiero, gdy dowiedziałem się, że św. Dominik był męczennikiem, zrobiło to na mnie duże wrażenie. Z naszymi księżmi sporo graliśmy też w piłkę, w ping-ponga, jeździliśmy na wycieczki…
 
Ministrant Krzysiek grał w napadzie czy w obronie?
– Tego akurat już nie pamiętam. Zawsze byłem raczej słaby w piłkę nożną. Pamiętam, że pod koniec podstawówki siedziałem głównie na ławce rezerwowych. Szybko więc przesiadłem się na rower, czyli indywidualny sport, niewymagający podporządkowania się kapitanowi, który jest mięśniakiem (śmiech).
 
Bycie ministrantem nauczyło Pana…
– Na pewno obowiązkowości. Zdarzało się, że służyłem do Mszy sam. Zresztą wybierałem Msze wczesnoporanne. Musiałem wstawać o 6. To było wyzwanie. Miałem też poczucie, że jestem dla kogoś, a nie tylko dla siebie. Nauczyło mnie to również bycia we wspólnocie, solidarności, służenia innym. Dało mi ogromne wsparcie w późniejszym rozwijaniu pasji, zainteresowań, no a potem w życiu zawodowym.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.