publikacja 15.01.2013 11:50
Uśmiechnięty Timothy, dobry Alie, pomocny Wilbert, wdzięczna Jhovana. Znaleźli dom i zmienili się nie do poznania.
Archiwum Barbary Piędel
„Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej” – to powiedzenie sprawdza się szczególnie, gdy w środku zimy wracamy do ciepłego mieszkania. A na stole stoi już kubek z gorącą czekoladą. Te słowa sprawdzają się też dobrze w progu... kościoła.
Timothy, Alie, Jhovana i Wilbert pochodzą z różnych krajów. Łączy ich to, że nie mieli bezpiecznego domu, gdzie zawsze czekają kochający mama i tata.
Dom znaleźli w Kościele, wśród wierzących tak samo jak oni. Coś jednak ich wyróżniało spośród kolegów i koleżanek. Wolontariusze Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego „Młodzi Światu” opowiadają o ich uczynności, radości z pomagania i dobrym sercu
Archiwum Barbary Piędel
Archiwum Katarzyny Mierzejewskiej
Archiwum Agnieszki Mazur
Timothy, 13 lat
Sunyani w Ghanie
Opowiada Agnieszka Mazur
Timothy był jednym z trzydziestu chłopców w naszym Domu w Ghanie, Don Bosco Boys Home dla chłopców ulicy. Był bardzo zamknięty w sobie. Miał problemy ze zdrowiem. Bolały go plecy. Odkąd skończył trzy lata, miał tam na plecach nie gojącą się ranę. Często buntował się z tego powodu. Czuł się gorszy. Nawet w piłkę nie mógł grać z kolegami, bo rana wciąż dawała znać o sobie.
Któregoś dnia zdecydował, że chciałby przyjąć chrzest i Pierwszą Komunię. Razem z nim do chrztu przygotowywało się jeszcze czterech naszych wychowanków. Michael był już na studiach, Joe i Emmanuel chodzili do gimnazjum, a Timothy i Atta do szkoły podstawowej. Co tydzień wszyscy chłopcy w naszym domu mieli katechezę. A piątka przygotowująca się do chrztu spotykała się trzy razy w tygodniu.
Chłopcy nauczyli się nawet śpiewać kilka pieśni. Pomogli nam zrobić dekoracje. Podczas uroczystości ksiądz mówił, że odtąd Bóg przyjmuje ich pod swoje skrzydła i już zawsze będą mogli na Niego liczyć.
To był przełom. Timothy zmienił się nie do poznania. Po raz pierwszy zobaczyłam na jego twarzy uśmiech! Zaczął mówić „dziękuję”, „proszę”, „przepraszam”. Na nowo znalazł swój dom, w którym już przecież od dawna mieszkał. I swoje miejsce – Kościół, czyli wierzących tak samo jak on.
Do tego jeszcze znaleźli się dobrzy ludzie, którzy zorganizowali dla niego pieniądze na operację plastyczną pleców.
Archiwum Tomasza Bukłaho
Arequipa w Peru
Opowiada Tomasz Bukłaho
Wilbert razem z mamą i małą chorą siostrą mieszkali w maleńkim pokoiku. Taty nie znał. Gdy trafił do naszego domu dla chłopców z rozbitych rodzin, powiedział, że kiedy dorośnie, będzie pomagać chłopakom w tak trudnej sytuacji jak on.
Przeważnie chodził z różańcem na szyi. Modlił się za dzieci żyjące na ulicy. Ale też swoim życiem dawał przykład wiary. Niewielu było takich chłopaków.
Ponieważ mamie nie starczało na lekarstwa dla siostry, Wilbert wpadł kiedyś na pomysł, żeby kupować cukierki na rynku, a potem na ulicy sprzedawać je na sztuki. Choć parę groszy chciał zarobić. Ale nie było to takie proste. Bo najpierw musiał zdobyć pieniądze na tę pierwszą paczkę cukierków. W Arequipie dla paru groszy młodzi ludzie nieraz na ulicy robią przeróżne akrobacje. A że Wilbert nie jest zbyt wysportowany, z miłości do siostry i mamy, musiał przełamywać swój wstyd, żeby występować.
Dla kolegów też był uczynny. Zwykle w środy wychodziliśmy na dziedziniec, gdzie głośno odmawialiśmy Różaniec. Wilbert zawsze niósł krzesło. Żeby kolega grający na gitarze mógł usiąść, gdy przystawaliśmy przed kolejną tajemnicą Różańca.
Więcej o mieszkańcach dalekich zakątków świata można dowiedzieć się od 19 do 25 listopada, odwiedzając Park Edukacji Globalnej „Wioski Świata” w Krakowie www.wioskiswiata.org.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.