Psalmy znałem na blachę

Piotr Sacha

|

MGN 09/2012

publikacja 02.10.2012 12:12

O pierwszym łyku coca-coli, spojrzeniu proboszcza i lekcjach śmiałości opowiada aktor Krzysztof Respondek.

Psalmy znałem na blachę EastNews/Wojciech Moskal

Mały Gość: Kiedy po raz ostatni stał Pan przy ołtarzu jako ministrant?
Krzysztof Respondek:
– To było po mojej prawie10-letniej służbie. Byłem już w liceum. I właśnie zacząłem spotykać się z  dziewczyną, która zresztą dziś jest moją żoną.

To ona wybiła Panu z głowy ministranturę?
– Nieeee. To moja babcia mawiała, że chłopak powinien być ministrantem do momentu, gdy pozna pierwszą dziewczynę. Bo potem to już tak jakoś nie przystoi. Jej słowa wziąłem sobie mocno do serca podczas jednej z Mszy. Zaśpiewałem jeszcze psalm responsoryjny i pomyślałem, że to chyba ostatnia moja służba. Później ksiądz próbował mnie jeszcze namawiać do pozostania. Tłumaczył, że ministrant przecież może mieć dziewczynę.

Często śpiewał Pan psalmy w kościele?
– Był taki czas, że jako lektor służyłem na wszystkich pięciu niedzielnych Mszach. Od pierwszej do ostatniej. To nie było łatwe zadanie również dlatego, że mieszkałem aż 2 km od kościoła. Pierwsza Msza zaczynała się o 6.30 i żeby na nią zdążyć, wstawałem już o 4.30. Do domu wracałem dopiero wieczorem. Całą niedzielę byłem w kościele.
Dzięki temu psalmy znałem na blachę. A w lekcjonarz spoglądałem tylko dlatego, że byłem nieśmiały i wstydziłem się patrzeć na ludzi (śmiech).
Myślę, że gdyby dziś ktoś obudził mnie w środku nocy i zaśpiewał refren psalmu, to spokojnie poleciałbym z dalszą częścią tekstu z pamięci.

Czy tak zaangażowany ministrant był jakoś szczególnie nagradzany?

– Jeden z księży wikarych wprowadził metodę punktowania za służenie. Najlepsi dostawali nagrody. Przypominało to trochę wyścig. Dziś myślę, że kościół to nie jest dobre miejsce na tego typu rywalizacje. Choć wtedy mocno się angażowałem. W niedziele i w tygodniu. Czasem i rano, i wieczorem. Ale ten pojedynek był mocno nierówny. I zwykle wygrywał kolega, który mieszkał przy kościele, bo mógł być na każdej Mszy.

Występuje Pan w kabarecie. Czy przy ołtarzu zdarzyło się Panu rozśmieszać swoich kolegów?
– Raczej nie. Jako dziecko nigdy nie występowałem na szkolnych akademiach. Byłem zbyt nieśmiały. Gdy mama posyłała mnie do sklepu, tak bardzo się jąkałem, że ekspedientka postanawiała sama zapytać mamę, co ma mi sprzedać (śmiech). 

Ten nieśmiały chłopak po latach dostał się do szkoły teatralnej. I to za pierwszym razem!
– Myślę, że sporym zaskoczeniem dla wszystkich w moim miasteczku i w moim liceum było to, że zdałem do Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu. Jestem pewien, że pomogły mi te publiczne wystąpienia w kościele, służenie do Mszy, chodzenie po kolędzie. Śpiewanie psalmów na pewno pomogło mi się przełamać w swojej nieśmiałości. Moja dziesięcioletnia ministrantura dała mi jednak dużo więcej.

Co jeszcze?
– Ukształtowała mnie. Moja babcia mówiła: „taki będziesz mądry, jakich mądrych ludzi w życiu spotkasz”. Spotkałem kilku wspaniałych księży, dzięki którym ukształtowałem swój system wartości. Poza tym ministrantura była moim oknem na świat. Nie wyjeżdżałem na wczasy z rodzicami, bo mój ojciec hodował gołębie, a podczas wakacji odbywały się ich loty. Wakacje spędzałem w domu, ale za to jeździłem na wycieczki z ministrantami. Książa zabierali nas w góry, nad morze. A nawet za granicę. Jako ministrant byłem w Republice Federalnej Niemiec. I tam pierwszy raz poczułem smak coca-coli z puszki i jadłem prawdziwe miśki żelowe, o których dotąd tylko słyszałem. No i jeździliśmy też na turnieje piłkarskie.

Czy ministranci z Miasteczka Śląskiego byli groźni na boisku?

– Zawsze byliśmy groźni, bo działał u nas klub Odra Miasteczko Śląskie. Wielu chłopaków tam grało. Poza tym w naszej szkole były klasy sportowe. Ale nie chodziło przecież tylko o to, aby być najlepszym na boisku. Uczyliśmy się wygrywać i przegrywać, a przede wszystkim  grać fair.

Jak został Pan ministrantem?
– To zasługa ówczesnego proboszcza, księdza Władysława Brannego. To on przygotowywał mnie do I Komunii św. Był niesamowity. W czasie wojny był więźniem obozu w Dachau. Ludzie mówili, że Niemcy przeprowadzali na nim jakieś eksperymenty medyczne. Ksiądz obiecał wtedy, że jeśli przeżyje i zostanie proboszczem, to w swojej parafii zapoczątkuje pielgrzymki na Jasną Górę. I tak się stało.
U niego pierwszy raz się spowiadałem. Bardzo długo. Bałem się tej spowiedzi, ale on był mistrzem. Potrafił wyciągać ukryte lub zapomniane grzechy. Do dziś pamiętam nauki przed I Komunią św. i znam te modlitwy, których nas uczył proboszcz. Robił nam poważne egzaminy. Po Mszy ustawiał nas w rzędzie i po kolei pytał. Nawet ci, którzy mieli w szkole dwóje, tamte modlitwy mówili śpiewająco.

I wtedy zdecydował Pan: chcę służyć do Mszy?
– Proboszcz powiedział nam, że po I Komunii chłopcy mogą być ministrantami. „Możecie być bliżej Boga. W tym wieku to największa służba” – mówił. To wystarczyło, żeby przekonać mnie i wielu moich kolegów. 

Miał Pan egzaminy z ministrantury?
– Oczywiście! Nie było łatwo zostać ministrantem. Przez około pół roku to było takie miniseminarium. Spotykaliśmy się z księdzem wikarym, który zachęcał nas do czytania Biblii. Mówił, że powinniśmy lepiej rozumieć Pismo Święte niż zwykli parafianie. Każdy po cichu czytał fragment, a potem rozmawialiśmy o nim.
Wtedy nie każdy kandydat zostawał ministrantem. Ci, którzy dobrze zrozumieli, co to znaczy, kończyli przygotowania wcześniej. Inni musieli się jeszcze uczyć. A niektórzy nigdy nie mieli zaszczytu służyć do Mszy św. Gdy zostałem ministrantem, od razu urosłem w oczach moich bliskich (śmiech).

Czy jest coś, czego nie potrafi Pan zapomnieć z tamtego czasu?
– To spojrzenie księdza proboszcza. Miał taki zwyczaj, że pod koniec Mszy obmywał kielich nie tylko wodą, ale też winem. Nasz ksiądz opiekun uczulał nas, żeby pamiętać o podaniu i wody, i wina. A ja, gdy pierwszy raz służyłem do Mszy księdzu proboszczowi, szedłem z ampułkami i oczywiście… zapomniałem o ampułce z winem. Jak on na mnie spojrzał! Przeszył mnie na wylot jak rentgen. Z wrażenia poczułem, jakby mi włosy stanęły na głowie. Ksiądz proboszcz nigdy się nie uśmiechał. A wtedy podniósł lekko brwi. Jego twarz stała się delikatniejsza, jakby lekko uśmiechnięta, jakby chciał mi powiedzieć: „Ten jeden raz ci przebaczam”.

Spojrzał tak jeszcze kiedyś?
– W Wielki Czwartek. W naszym kościele proboszcz tego dnia obmywał nogi ministrantom. Byłem szósty w kolejce. Gdy mył moje nogi, znów zobaczyłem to spojrzenie. I ten delikatny uśmiech. To było dla mnie ogromne przeżycie. Nigdy z nim    nie rozmawiałem. Był surowy, ale miał dar pociągania za sobą ludzi.
Służyłem do Mszy, gdy mój proboszcz umierał w konfesjonale. On, mistrz spowiedzi. Myślę, że jak każdy aktor chciałby umrzeć na scenie, tak czymś wyjątkowym jest, gdy kapłan umiera w kościele. Pamiętam to do dziś. Mężczyźni wynosili ciało księdza do zakrystii.  A na jego twarzy ten znany mi pół uśmiech. Gdy przyjeżdżam na cmentarz w mojej rodzinnej miejscowości, zawsze nawiedzam jego grób.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.