Kawa, zadania i inne metody

Gabriela Szulik

|

MGN 09/2005

publikacja 24.03.2012 15:47

Nie lubiła cwaniactwa, gnębiła leni. Uczeń, który oszukiwał lub kłamał, miał przegrane. Natomiast bidę z nędzą, który się uczył, ale mu nie wychodziło, najczęściej przepuszczała.

Kawa, zadania i inne metody fot. MAREK PIEKARA

Pani profesor Krystyna Majewska przez 34 lata była matematyczką w gliwickim liceum ogólnokształcącym. Niemiłosiernie gnębiła uczniów zadaniami. A oni za nią przepadali. Wiele razy mogła odejść ze szkoły. Miała inne propozycje. Nie potrafiła żyć bez uczniów. A uczniowie bez niej.

Zadanka rozwojowe
Gdy zaczynała pracę w szkole, przyrzekła sobie, że jeśli kiedykolwiek zrobi coś, co jej, jako uczennicy się nie podobało, powinna odejść. – U mnie na matematyce nie ma atmosfery śmiertelnej ciszy, gdzie słychać nawet przelatującą muchę – mówi pani Majewska. – Uważam, że zrobienie z lekcji horroru to nie jest problem. Kiedy uczeń przy tablicy opowiada herezje matematyczne, na przykład nie zna podstawowego wzoru, ma do wyboru dwie rzeczy. Albo jedynka, co oczywiście jest kłopotem i dla mnie, i dla niego, albo zadanka rozwojowe w stosownej ilości. To znaczy? – W określonym temacie uczeń dostaje na przykład dwadzieścia zadań. Nie pamiętam – zastanawia się nauczycielka – żeby ktoś wybrał jedynkę. Moi uczniowie – dzisiaj już nauczyciele matematyki – też stosują tę metodę. W gliwickim liceum, gdzie uczyła pani Majewska, jest ich pięciu, od dyrektora począwszy.

Kawa o siódmej rano
Pani Majewska miała dla swoich uczniów jeszcze inne propozycje. Dwa razy w tygodniu, w poniedziałki i w piątki, od siódmej rano czekała na nich z... kawą. Oczywiście, kawę piła pani profesor. A uczniowie? – Czasem kiedy widziałam, że głowa im leci, pytałam, czy nie trzeba im kawy albo herbaty. Po co przychodzili? – Żeby się... rozwijać. Przychodzili, bo mieli podstawowe problemy z matematyką, bo pytali o rozwiązanie konkretnego zadania, bo prosili o zadania z materiału, jaki będzie na klasówce, bo zaliczali zaległe sprawdziany. Bywało, że sala była pełna, a bywało, że przyszło pięć, sześć osób. Przychodzili, bo chcieli.

Lenistwo, zaległości i przepychanki
Geniuszy jest tylu, ilu niezdolnych matematycznie. To ulubione powiedzonko pani Majewskiej. Skąd w takim razie kłopoty z matematyką? – Z kłopotów w szkole podstawowej. To ciągnie się za uczniem – odpowiada pani profesor. – Matematyki nie da się uczyć od ułamków, jeśli się nie pozna liczb naturalnych. Czasem rodzice tłumaczą: „Ja byłam niezdolna. On ma to po mnie”. Nie całkiem tak jest. Brak talentu naprawdę rzadko spotykałam – przekonuje pani Majewska i próbuje sobie przypomnieć, ilu jej uczniów oblało maturę z matematyki. – Przez 34 lata chyba tylko jeden – mówi. – Problemy wynikają z lenistwa albo z zaległości z poprzednich lat, albo z winy rodziców, którzy „przepychają” dziecko do następnej klasy. A czasem lepiej, gdy uczeń zostanie rok w tej samej klasie. Ma czas na nadrobienie zaległości. Po prostu na dorośnięcie.

Prawdziwy nauczyciel
Pani Majewska nie próbowała być „koleżanką” swoich uczniów, która pozwala mówić do siebie po imieniu albo stosuje bezstresowe metody. Ale też nigdy nie udowadniała podczas lekcji, że uczniom daleko do niej. Nie bała się rozmawiać z nimi o swoich słabościach, o tym, że nie zawsze w życiu szło jej tak, jak chciała. I widzieli, że ich droga jest podobna, że wcale nie są gorsi. Przy różnych okazjach – pierwszy dzień wiosny, przed świętami – kiedy już nikomu nic się nie chciało, młodzież organizowała tak zwane „Sto pytań do...”. – Zawsze byłam szczera wobec nich – mówi. – I wtedy, kiedy pytali o dom, o rodzinę, i wtedy, gdy chcieli wiedzieć, czy kochałam matematykę. Zawsze mówiłam, jak było. Że byłam czwórkowa, że mój mąż – kolega klasowy – był ode mnie lepszy i że studiowałam matematykę tylko dlatego, że tak wybrała rodzina. To ich podnosiło na duchu. Mówili wtedy: „To znaczy, że my też potrafimy?...”.

Dwa tygodnie „luzu”
Kiedyś, na początku, pani Majewska dostała klasę maturalną. Nie robili nic. Młoda pani profesor wstawiała oceny niedostateczne. Sześć, osiem, jedenaście. Bez skutku. – Któregoś dnia – opowiada – nie wytrzymałam. Powiedziałam, że mają dwie możliwości. Pierwsza: nie pytam, nie wymagam, nie robię lekcji – matura jest wasza. Druga: pytam, wymagam, robię lekcje – matura zdana. O, naiwności moja! Wybrali pierwszą możliwość. I wyglądało tak. Przychodziłam na lekcje, sprawdzałam obecność, wpisywałam temat, podawałam stronę w podręczniku, zamykałam dziennik. Koniec. Duszę miałam na ramieniu. Modliłam się tylko, żeby nikt nie wszedł na lekcje, bo przecież nie mogłabym tego zmienić. Zmarnowałam siedem, osiem godzin. Pewnego dnia zrobiła się awantura. Zaczęli sobie skakać do oczu, że ich nie stać na lekcje prywatne, że matematyka jest im potrzebna, że wolą tę drugą formę. I wszystko wróciło do normy. – To były chyba najtrudniejsze dwa tygodnie w mojej pracy – dodaje pani profesor.

Metoda na Kaśkę
– Nie wiem, skąd mi się wziął tamten pomysł – zastanawia się. – Nie wiem, czy z innymi klasami powtórzyłabym go, bo przecież każdy uczeń jest inny, każda klasa jest inna. Uczniowie byli różni. Dzisiaj to księża, sportowcy, aktorzy, śpiewacy. – Pamiętam Kaśkę – opowiada pani profesor. – Antytalent matematyczny, ale talent muzyczny. Chodziła po szkolnym korytarzu i śpiewała. Czasem myślałam, że coś z nią nie tak. Kaśka żyła w świecie muzyki. Siedziała na matematyce i... grała. Kiedy ją upominałam, otwierała oczy i „wracała”. W czwartej klasie metodą tak zwanego drzewka uczyłam rachunku prawdopodobieństwa. W pewnej chwili Kaśka patrzy na tablicę i woła: „Pani profesor, umiem! Rozwiążę zadanie”. Myślałam, że dostanę zawału. Kaśka podchodziła do tablicy i rozwiązywała zadania na pięć, gdzie inni na słowo: „rachunek prawdopodobieństwa”, dostawali mdłości.

Iskierki w oczach
W tym roku pani Krystyna Majewska nie wróciła po wakacjach do szkoły. Po 34 latach pracy przeszła na emeryturę. Nie potrafi jeszcze o swoich uczniach mówić w czasie przeszłym. Cieszy się, bo wszyscy dostali się w tym roku na wymarzone studia. Już byli jej o tym powiedzieć. – Oczywiście, że będzie mi ich brakować – mówi. – Choćby tego wejścia do klasy i tych kilkudziesięciu par oczu wpatrzonych we mnie albo tego wianuszka osób koło mojego biurka podczas lekcji wychowawczej. Widziałam, jak brakuje im zwykłej rozmowy. Bardzo lubiłam takie klasy, gdzie wchodziłam po raz pierwszy i od razu w ich oczach migotały jakieś iskierki. O, będzie co robić, myślałam wtedy. Od pierwszej minuty wiedziałam, że trzeba ich zająć, bo inaczej wejdą na głowę. Nie lubiłam takich, kiedy wchodziłam i właściwie nie wiadomo, o co chodzi. Czy są chorzy, czy krzywdę im robię – dziwna cisza. – Dzisiejsza młodzież wcale nie jest gorsza – mówi na koniec pani profesor. – Mają tylko inne umeblowanie. To tak, jakbyśmy weszli do nowego pokoju. Mają więcej pokus, są bardziej szczerzy, spontaniczni, mniej zakłamani. Dla nas pewne zachowania są nie do pomyślenia. Ale może to i dobrze…?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.