Moi rodzice, choć pochodzili z katolickich rodzin, sami nie praktykowali. Tata był ideowym komunistą, nigdy nie czerpał żadnych korzyści z bycia partyjnym.
Do samej śmierci w 1985 roku wierzył, że komunizm ma sens. Mimo wszystko mam wrażenie, że rodzice wychowali mnie w duchu katolickich wartości: dobrej pracy, uczciwości. W Wigilię zawsze dzieliliśmy się opłatkiem, który musiał być poświęcony w parafi i, podobnie było z pokarmami na Wielkanoc.
Miałam zakodowane, że w kościele przyklęka się przed ołtarzem. Bóg gdzieś „wisiał w powietrzu” – trochę przemycała tę wiarę babcia, trochę przyglądałam się koleżankom w szkole podstawowej. Miałam potrzebę chodzenia od czasu do czasu do kościoła. Mówiłam sobie, że ochrzczę się, kiedy będę miała 18 lat.
Gdy zaczęłam pracować, spotkałam ludzi, których prawdziwa i silna wiara powoli przekonywała mnie do tego, że katolicyzm to nie tylko chodzenie w niedziele do kościoła, ale życie zgodnie z Ewangelią. Ważnym momentem okazała się śmierć mojej mamy, która była bardzo dobrą osobą. Chorowała na raka płuc. Krótko cierpiała.
Pomyślałam wtedy, że Bóg jej pomógł i poczułam wdzięczność. Kiedy w parafi i załatwiałam sprawy pogrzebowe, ksiądz nie robił żadnych problemów, choć mama nie chodziła do kościoła. Zapytał tylko: „Co z panią?”. Zaproponował, bym poszła do sióstr jadwiżanek wawelskich. Zaczęły się moje przygotowania do... chrztu. Teraz jestem bardziej spokojna. Znalazłam to, czego tak szukałam.
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.