Z kolegami–ministrantami mama i tata pozwalali mi jechać wszędzie i o każdej porze dnia, a nawet nocy. Bo wiedzieli, że to są dobrzy koledzy.
Chodziłem wtedy chyba do szóstej lub siódmej klasy (przypominam, że jeszcze nie tak dawno temu podstawówka trwała osiem lat), gdy z kilkoma starszymi kolegami, oczywiście ministrantami, wybraliśmy się w czasie wakacji na samodzielną wędrówkę z Krakowa na Jasną Górę. Trasa wiodła Jurą Krakowsko-Częstochowską.
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.